Dużo stron, dużo problemów. „Mgły Avalonu” – recenzja książki

-

Mgły Avalonu to epicka powieść. EPICKA. Pod względem objętości, ale też pod względem postaci, wątków i rozmachu. Marion Zimmer Bradley chciała stworzyć współczesną wersję legend arturiańskich, pisaną z perspektywy kobiet, przede wszystkim Morgany. I rzeczywiście na prawie tysiącu dwustu stronach udało się jej upchnąć najważniejsze wątki arturiany. Powieść zaczyna się jeszcze przed narodzinami Artura, a kończy się po jego śmierci. Centralnym tematem jest tu konflikt pomiędzy starą religią druidów, którą wyznaje się w Avalonie, a nową chrześcijan. Wszystko to brzmiało bardzo zachęcająco i pierwsze dwieście stron książki łyknęłam jak młody pelikan. Po trzystu utknęłam. Epicka epickość Mgieł zmęczyła mnie na tyle, że brnięcie przez powieść było prawdziwym wyzwaniem. Co więcej, w pewnym momencie uderzyła mnie problematyczność niektórych wątków. Nie ukrywam, że gdyby nie poczucie obowiązku oraz łagodne napominania naczelnej PB, nie zmęczyłabym tej książki. Wpis zawiera spojlery, ale no cóż – to legendy arturiańskie.
Ze strukturą cienko

Zacznijmy od kwestii technicznych. W moim odczuciu ta powieść kuleje strukturalnie. W teorii składa się z czterech ksiąg, ale nie miałam poczucia, żeby którakolwiek z nich stanowiła jakąś zamkniętą całość. Pierwsza dotyczy Igriany, matki Artura, ale obejmuje też młodość Morgany i początek arturiańskich rządów. W drugiej śledzimy losy głównej bohaterki oraz Gwenifer (Ginewry) mniej więcej w czasie wojen z Saksonami. Trzecia pokazuje dorastanie Mordreda, zaś czwarta – schyłek rządów Artura, w tym poszukiwania świętego Graala. W żadnej z tych części nie mogłam dostrzec wyraźnego początku, środka i zakończenia. Bradley opowiada po prostu po kolei, co dzieje się u każdego z bohaterów, a potem nagle księga się kończy.

Długa wizyta u znajomej i biegiem do końca

Po części te problemy konstrukcyjne wynikają z samej natury projektu. Bo jest to, nie zapomnijmy, EPICKA powieść. Mgły Avalonu przypominają trochę kroniki albo duże historyczne panoramy w stylu Upadku gigantów Folleta. Te zaś ze swojej natury obfitują w wiele pozornie nieznaczących epizodów i wątków, które prowadzą do nikąd. Problem w tym, że Bradley często poświęca tym małym epizodom bardzo dużo miejsca, zaś zaniedbuje inne, naprawdę kluczowe wydarzenia. Autorka przeznacza na przykład całe szesnaście stron na opis wizyty Pani Jeziora (czyli ciotki głównej bohaterki) u umierającej przyjaciółki, która przedtem w książce praktycznie nie pojawia się. Z kolei zakończenie powieści – zdrada Mordreda, jego walka z Arturem, śmierć obu bohaterów i pożegnanie Morgany z jej bratem – upchnięte zostało na zaledwie sześciu stronach. Oczami duszy mojej widzę niespokojnego redaktora, który stoi nad Bradley i mówi: „No dobra, Marion, dobra, ale tutaj jesteśmy na tysiąc setnej stronie, a jeszcze nie doszliśmy do zdrady Mordreda, trzeba zagęszczać ruchy”. No i czytelnik to zagęszczenie, niestety, czuje. Problematyczny jest też fakt, że w pewnym momencie główna i najciekawsza bohaterka znika na dłuższy czas z kart powieści. To wtedy już poważnie myślałam, że nie skończę książki. Zniknięcie jest może i uzasadnione fabularnie, ale niesamowicie frustrujące, bo autorka zamiast pisać o tym, o czym chcemy przeczytać, każe nam spędzać czas z innymi, często bardzo irytującymi postaciami.

Najbardziej denerwująca postać w historii postaci

Właśnie, postaci. Główną bohaterką książki jest Morgana – świetnie skonstruowana i psychologicznie wiarygodna. Robi złe rzeczy, ale jednak jej kibicujemy. Niestety, w opowieści śledzimy też losy mnóstwa innych osób, w tym żony Artura – Gwenifer. Najbardziej denerwującej postaci w historii postaci. W zamyśle zapewne miała pokazywać inną perspektywę, być lustrzanym odbiciem Morgany. O ile ta druga reprezentuje starą druidyczną religię, wyzwolenie i kobiecą siłę, pierwsza jest pobożną chrześcijanką, rozpaczliwie próbującą się wpisać w opresyjny wzór kobiecości narzucony przez księży. Problem w tym, że przez całą książkę nie mamy najmniejszej wątpliwości, po której stronie stoi autorka. O ile Morgana to postać ciekawa i złożona, o tyle Gwenifer jest irytującą karykaturą. Jojczy. Szantażem wymusza na swoim mężu ostentacyjne chrześcijaństwo. Prześladuje druidów. Brzydzi się kalekim bohaterem. Z dewocyjnym zapałem wyszywa maryjne sztandary i płonie świętym oburzeniem, kiedy ladacznica Morgana robi to czy tamto, sama zaś spółkuje z najlepszym przyjacielem swojego męża. Jest paskudną, paskudną osobą.

Zły kościół kontra druidyczni pedofile

I tutaj dochodzimy do trzeciego problemu książki – jej przesłania ideologicznego i tego, jak to przesłanie jest nam przedstawione. Po pierwsze Bradley wali nas swoimi poglądami po głowie. Ja rozumiem, że kościół to niezbyt miła instytucja i niejedno ma za uszami, ale na litość, dlaczego wszystkie otwarcie chrześcijańskie postaci są tu tak odrzucające? Nie mam nic przeciwko powieściom zaangażowanym ideologicznie, ale nie gdy niejednoznaczne problemy zarysowano tak grubą kreską.

Po drugie samo przesłanie książki budzi moje wątpliwości. Druidyzm, szamanizm i pogaństwo, które autorka przedstawia jako alternatywę dla uciśnionych przez kler kobiet, nie wydają mi się aż tak wspaniałe. To, co pisarka ukazuje jako seksualne wyzwolenie, często zahacza o gwałt lub molestowaniem. Główna bohaterka traci dziewictwo z własnym bratem, zmuszona do tego przez swoją ciotkę. Wyznawczynie starej religii biorą udział w corocznych orgiach, gdzie kopulują z przypadkowymi mężczyznami bez zabezpieczenia, a potem muszą same radzić sobie z konsekwencjami. Pomimo deklarowanej „wolności” kapłanki Avalonu są przymuszane do wielu rzeczy, w tym do współżycia. To nie brzmi jak raj dla kobiet.

Niech żyje pedofilia?

To bagatelizowanie, a wręcz zawoalowana pochwała kazirodztwa czy molestowania nieletnich są tym bardziej problematyczne, jeśli weźmiemy pod uwagę historię samej Bradley. Autorka latami przyzwalała na pedofilskie akty swojego męża, który ma na sumieniu ponad dwadzieścia dwie nieletnie ofiary, a także pomogła napisać mu książkę promującą pedofilię. Molestowała też swoją nieletnią córkę. I niestety wizja promowana w Mgłach Avalonu jest spójna z tą nieciekawą biografią.

Podsumowując, Mgły Avalonu to z pewnością ambitny projekt, który budzi szacunek swoją objętością i rozmachem. Niestety za dużo tu tego rozmachu, za mało konstrukcyjnej spójności, a wszystko to podlane jest dość problematycznym przesłaniem. Raczej nie polecam.

Dużo stron, dużo problemów. „Mgły Avalonu” – recenzja książki

 

Tytuł: Mgły Avalonu

Autor: Marion Zimmer Bradley

Wydawnictwo: Zysk i Spółka

Ilość stron: 1154

ISBN: 978-83-8116-352-1

podsumowanie

Ocena
5

Komentarz

Marion Zimmer Bradley porwała się na ambitny projekt, który miał na celu przybliżenie współczesnemu czytelnikowi legend arturiańskim i pokazanie ich z perspektywy kobiecej. Niestety, w moim odczuciu, polegała. Problemy z książką zaczynają się na konstrukcji i budowie bohaterów, a kończą na budzącym wątpliwości przesłaniu.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

Marion Zimmer Bradley porwała się na ambitny projekt, który miał na celu przybliżenie współczesnemu czytelnikowi legend arturiańskim i pokazanie ich z perspektywy kobiecej. Niestety, w moim odczuciu, polegała. Problemy z książką zaczynają się na konstrukcji i budowie bohaterów, a kończą na budzącym wątpliwości przesłaniu.Dużo stron, dużo problemów. „Mgły Avalonu” – recenzja książki