Bookstagram kipi ostatnio od dyskusji o jakości czytelnictwa. Ktoś pomyśli, że wśród „oczytanych” kultura bywa wyższa, ale wszyscy powinniśmy mieć świadomość, iż nie liczba przyswojonych znaków decyduje o inteligencji i mądrości, a zupełnie inne kwestie.
Przed oczami staje mi rok 2010, gdy książkowa blogosfera dopiero raczkowała, i wieczne kłótnie o to, kto więcej i kto lepiej. Już wtedy papier górował nad audio, a klasyka nad Sparksem i Meyer. Cytujesz Nabokova – jesteś odbiorcą z wyższej półki. Podobał ci się Zmierzch – idź ty lepiej do czytelniczego piachu. Na przestrzeni lat powodów do wszczynania dram było jednak jeszcze więcej – na salony wjechały erotyki („dla tych głupszych i mniej światłych”) i zupełnie inne młodzieżówki niż te, które mogliśmy pamiętać sprzed dwudziestu lat. I nie dość, że obrywało się nastolatkom za pokochanie Colleen Hoover, to jeszcze temat objął czytelniczą ekipę 25+. No bo jak to tak… żeby starzy ludzie brali się za książki dla małolatów? Czy to aby na pewno zdrowe? Czy to w ogóle wypada?
Dla kogo literatura YA?
Teoria jest prosta – odbiorcami treści Young Adult mają być tak zwani młodzi dorośli, czyli dzieciaki w przedziale wiekowym 12-18. Z jakiegoś powodu jednak za młodzieżówki chwytają się także dorośli. I to nie tylko ci, którzy dopiero co skończyli studia, ale nawet osoby po czterdziestce.
Skąd się bierze fenomen tego typu literatury? Dlaczego tak chętnie po nią sięgamy? Czy to dlatego, że zmęczeni życiem potrzebujemy mało wymagających bodźców? Trudno mi w to uwierzyć. Literatura YA potrafi być dużo bardziej złożona od pierwszego lepszego czytadła z kategorii romans, więc gdyby chodziło wyłącznie o prostotę przekazu, szukalibyśmy wśród innych źródeł.
Może zatem odpowiadają za to sentymenty? Tęsknota za szaleństwami młodości i pierwszymi porywami serca? Myślę, że takie powody mogą ujawniać się u najstarszych czytelników YA (z którymi sama się identyfikuję), ale już „segmentu studenckiego” bym o to nie podejrzewała. Licealne miłości i szkolne dramaty? To zbyt świeży temat, by tęsknić do niego po dwudziestce.
Literatura młodzieżowa może być natomiast świetną ucieczką od tego, w czym na co dzień tkwimy. Sesje i egzaminy, dzieci i kredyty, ciągłe poszukiwanie nowych dróg i zastanawianie nad przyszłością. Gdy sięgam do swoich starych pamiętników, myślę o tym, że coś, co kiedyś było dramatem, po latach przestaje mieć znaczenie. I podobnie patrzę na literaturę – problemy nastolatków nie wzbudzają u mnie śmiechu czy politowania. Są to trudności i dramaty typowe dla danego wieku i uciekanie do nich od własnych kłopotów jest dla mnie czymś oczyszczającym. Dobrze czasem zapłakać nad złamanym sercem młodej bohaterki niż nieustannie karmić się tymi wszystkimi „dorosłymi sprawami”. Już kilka lat temu zaczęłam utożsamiać się z książkowymi i filmowymi mamuśkami, dobrze wiem, że moja rzeczywistość to rzeczywistość żony, matki i, tak generalnie, „poważnej kobiety”, ale nie czuję się jak niedojrzała wariatka, gdy płaczę, śmieję się i ekscytuję perypetiami szesnastolatek. Bo ostatecznie… czy literackie ucieczki to coś złego? I czy rzeczywiście takie wielkie znaczenie ma fakt, że wybiorę liceum Creekwood zamiast Śródziemia czy innego Nilfgaardu?
A gdybym tak pokusiła się o tezę, że czytamy YA, bo to po prostu dobra literatura, a jako czytelnicy po prostu lubimy to, co dobre?
Już od jakichś piętnastu lat rynki wydawnicze puchną od kolejnych doskonałych premier z nurtu Young Adult. Fantastyka, kryminał czy romans mają się w świecie YA doskonale. Każdy może znaleźć tutaj coś dla siebie, przypomnieć sobie własne młode lata i zatopić w jakościowej, interesującej literaturze. Dwadzieścia lat temu, gdy jako gimnazjalistka sama polowałam w księgarniach na cokolwiek młodzieżowego, oferta wydawnicza była dużo, dużo skromniejsza. Dziś półki uginają się od kolejnych nowości, a ja mogę… robić z tym co tylko chcę. Mogę nadrabiać to, czego „za moich czasów” nie było. Mogę oddawać się sentymentom. Mogę uciekać od myśli o cenach benzyny i masła. Mogę się bawić, cieszyć, odkrywać nowe. Bo dlaczego by nie? Czy w jakimś nieznanym nikomu kodeksie czytelnika wyryto, że w pewnym wieku już nie wolno?
Czy wypada nam czytać YA?
W tym miejscu powracamy do samego początku: co z ryzykiem narażenia się na śmieszność? Na zostanie bohaterem lub bohaterką bookstagramowych dyskusji o wyższości klasyki nad nie-klasyką? Jak to świadczy o dorosłym człowieku, że czyta młodzieżówki?
Jak? Odpowiem krótko: nijak (choć, zupełnie serio, miałam ochotę użyć czteroliterowego słowa na „s”).
Z jakiegoś zupełnie niezrozumiałego dla mnie powodu lubujemy się, jako naród, w dowartościowywaniu kosztem innych. Czytający są lepsi od nieczytających. Ci stawiający na papier lepsi od fanów audiobooków. Miłośnicy Pauzy lepsi od czytelników We need YA. I tak w kółko. Zawsze ktoś wyżej a ktoś niżej – według wyciągniętych głęboko z rzyci kryteriów.
Powtarzałam to dwanaście lat temu, sześć i trzy – ilekroć ten temat wracał na tapet – to, jaką literaturę wybieramy, w żaden sposób nie świadczy o naszej wartości. Nie jestem lepsza od mojej sąsiadki, bo łykam wszystko Murakamiego, a ona E.L. James. Nie jestem gorsza od gwiazdy booktube’a, bo ona do śniadania podczytuje Milana Kunderę, a ja Becky Albertalli. Na to, kim jesteśmy i jacy jesteśmy, składają się miliony czynników i gust czytelniczy ma tutaj znaczenie bliskie zeru.
Dosyć mam tego, że dorośli ludzie, oczytani i zakochani w kulturze, zmuszają innych do tłumaczenia się z literackich wyborów. „Tak, tak, przeczytałam Lipińską, ale to dla celów badawczych, żeby wiedzieć, o co chodzi”. „Nie, nie dałam rady z Tokarczuk, ale miałam migrenę i to pewnie dlatego”. „Zabieram tę książkę na wakacje, bo to takie guilty pleasure, wiadomo że normalnie takich rzeczy nie czytam”. Ciągłe tłumaczenia. Ciągłe asekurowanie. Ciągłe szukanie wymówek. Oto do czego doprowadzają te wszystkie chamskie dyskusje z bookstagramów, booktube’ów i innych zakątków internetu.
Tymczasem jeśli chcesz czytać bajki, YA, romanse czy harlequiny – masz do tego prawo i rób to na zdrowie. I tyle.
Jak czytać YA, gdy jesteśmy dorośli?
Prawo prawem, ale dobrze ustalić jedną kwestię. Nie jestem zwolenniczką narzucania komukolwiek czegokolwiek, ale w przypadku oceniania literatury przeznaczonej dla innego odbiorcy, warto spróbować wczuć się w jego skórę.
Książka nie powinna być oceniana jako słaba tylko dlatego, że czterdziestoletnia czytelniczka uważa, iż bohaterka-licealistka zachowuje się jak licealistka i boryka z licealnymi problemami, a to przecież „takie głupie”. Dobrze jest przyjąć tutaj perspektywę „czy dany tytuł zainteresuje dorosłego”, ale jednocześnie pamiętać o innym punkcie widzenia – „gdybym czytała ją jako nastolatka, to…”. Bo to, co dziś wywołuje u nas-dorosłych odruch przewracania oczami, dwadzieścia lat temu mogłoby być czymś zupełnie normalnym.
Potrzeba tu pewnej wrażliwości i wyczucia, by do subiektywnej opinii o książce dodać także szczypty obiektywizmu.
Top-10 powieści Young Adult
Na koniec zebrałam swoją osobistą listę dziesięciu najlepszych książek YA, jakie czytałam już jako dorosła. Może jeśli ich nie znasz, będą dla ciebie ciekawymi odkryciami?
- Simon oraz inni homo sapiens, Becky Albertalli
- Nienawiść, którą dajesz, Angie Thomas
- Niepoprawna, Jenny Downham
- Chmury z keczupu, Annabel Pitcher
- Zmierzch, Stephenie Meyer
- Cudowny chłopak, R.J. Palacio
- Siedem minut po północy, Patrick Ness
- Sadie, Courtney Summers
- Cyrk nocy, Erin Morgenstern
- Powiedz wilkom, że jestem w domu, Carol Rifka Brunt
A jak wyglądają twoje przygody z YA? Czytasz, nie czytasz? Lubisz, nie lubisz? Zapraszam do dyskusji!