O Emily w Paryżu zrobiło się głośno nie ze względu na cudowną Lily Collins, która gra w nim główną rolę, a twórcę serialu, Darrena Stara. Jeśli to imię i nazwisko nic wam nie mówi, już przychodzę z pomocą: to on stworzył Seks w wielkim mieście. Szesnaście lat po zakończeniu przygód Carrie w Nowym Jorku, dostajemy Emily w stolicy Francji. Nie obejdzie się bez porównywania obu produkcji, jako że i w tej Netflixa mamy wspaniałe ubrania, wysokie szpilki i olśniewających aktorów. Powstaje więc pytanie, czy platforma jest nam w stanie zaoferować coś więcej niż odgrzewanego kotleta?
Z początku wszystko wydaje się przebiegać jak w bajce. W wyniku niedyspozycji szefowej, Emily dostaje szansę współpracy z firmą Savoir, co wiąże się z rocznym pobytem w Paryżu. Kto odmówiłby Miastu Miłości? Kobieta pakuje się, żegna z chłopakiem i wyrusza za ocean. Szybko przekonuje się jednak, a my razem z nią, że ta decyzja mogła być nieco pochopna. Z miejsca trafia na barierę, nie tylko kulturową, a i językową. Bo owszem, Emily jest dobra w tym, co robi, ale po francusku potrafi powiedzieć niewiele więcej ponad: bonjour i croissant…
America, it sounds like a prison*
W pierwszych dziesięciu minutach serialu mamy już ustalony poziom żartów. Eleganccy, szczupli Francuzi szydzą z innych narodowości, grubych ludzi i braku stylu ogólnie. Do tego hejtują absolutnie wszystko, co nie jest francuskie. Emily – dla nich typowa przedstawicielka Stanów Zjednoczonych – to uosobieniem złej kultury zachodu. Stąd tak naprawdę główny wątek to nie są romanse i praca marzeń, a zmagania naszej bohaterki z tym, że wszyscy naokoło nią gardzą.
#niemampojęciaczymjesthashtag
Po przylocie do Paryża Emily zakłada konto na Instagramie, przez co potem zostaje okrzyknięta influencerką. I to jest największa zagadka całej historii, bo główna bohaterka non stop udowadnia, że nie ma bladego pojęcia, jak działa hasztag. Oczywiście ładna kobieta plus Paryż to na pewno dobre połączenie, ale używanie znaku „#” przed opisem każdego zdjęcia (#tylkoudajężewiemcorobięaletaknaprawdęniewiem) raczej nie pozwoli tysiącom ludzi dotrzeć do twojego konta. Magia kina czy brak reaserchu, ciężko ocenić.
Oh merde, Binge Watch!
Wiem, że wydaje się, jakbym narzekała na obraz, ale prawda jest taka, iż obejrzałam cały sezon za jednym posiedzeniem. Jak włączyłam Netflixa, tak wyłączyłam go dopiero sześć godzin później. Bo owszem, Emily trochę działa na nerwy i wszystkie te zawirowania, chwyty, romanse gdzieś już tam były, ale to nie zmienia faktu, że ten serial to naprawdę przyjemna i uzależniająca rozrywka. Jakby wypuścili więcej niż dziesięć odcinków, to też bym siedziała i oglądała.
Seks w wielkim mieście, oui, oui
Nigdy nie byłam wielką fanką Carrie i spółki, ale jak każdy żyjący człowiek z dostępem do telewizora, obejrzałam w swoim życiu kilka odcinków produkcji o niej. Emily w Paryżu, chociaż bez pardonu podchodzi do seksu, nie stygmatyzuje wolnych kobiet i odnosi się do kultury #metoo, robi to w bardzo zachowawczy sposób. Gdzie Seks w wielkim mieście był nowatorski i łamał tabu z hukiem, tu brakuje nawet cichego plaśnięcia. I nie chodzi o to, iż takie podejście jest już normalne, a o to, że – a widać to boleśnie – twórcy po prostu nie chcieli przesadzić. I to właśnie ta zachowawczość robi największą krzywdę tej produkcji.
Pozwól, że się powtórzę
Emily w Paryżu, w przeciwieństwie do swojej głównej bohaterki, nie do końca wie, czym chce być. Twórcy potrafią nas rozbawić, momentami zaszokować (nigdy przesadnie) i oczywiście zachwycić widokami, ale w żadnym momencie nie są „za bardzo”, przez co całości brakuje wyraźnego stylu. Tego je ne se qua, które odróżniłoby je od reszty podobnych historii.
Nie mogę jednak nie wspomnieć o jednej ważnej rzeczy sprawiającej, że mimo niedociągnięć, na pewno będę polecać ten serial: mało kto lubi Emily. I chociaż ona się dwoi i troi, uśmiecha tak szeroko, jakby ćwiczyła do roli Jokera, to niewiele zmienia. Proste: świat nie kręci się wokół głównej bohaterki i nie pozostaje jej nic innego, jak się starać. I robi to dopóki jakoś w szóstym czy siódmym odcinku nie dociera do niej, że tak właściwie to nie wszyscy muszą ją lubić. Taka konkluzja nie pasuje do typowych komedii romantycznych i daje nadzieję na dużo lepszy drugi sezon.
*Cytat z serialu,S1:E6 Ringarde, 17:24