Która wizja syna diabła jest straszniejsza? Oryginalna Iry Levina, filmowa Romana Polańskiego, czy może ta unowocześniona adaptacja Agnieszki Holland? Poznałam wszystkie trzy wersje historii przyszłej mamy, żeby dowiedzieć się, ile grozy zostało po latach w Dziecku Rosemary. Bo czy jest się jeszcze czego bać w tym klasyku?
Ostrzeżenie: tekst może zawierać spoilery do powieści oraz obu filmów, czytasz na własną odpowiedzialność.
Czy utwór Iry Levina pod tytułem Dziecko Rosemary to klasyk literatury grozy? Po przeczytaniu tejże, trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. To na pewno jedna z najsłynniejszych powieści grozy, która bardzo szybko została zekranizowana przez Romana Polańskiego — rok wydania utworu to 1967, a film ukazał się w 1968.
Okazuje się, o czym informuje Chuck Palahniuk w przedmowie do edycji z 2011 roku, że Dziecko Rosemary było dość innowacyjne w swoim gatunku. Horrory zawsze umiejscawiano w starych zamkach, podupadłych dworach, motelach na odludziu — jednym słowem miejscach oddalonych od domu, gdzie główni bohaterowie musieli się udać dobrowolnie lub trafić przypadkiem. Tymczasem Ira Levin sprowadził zło na Manhattan, do bogatej dzielnicy nowoczesnych ludzi — tu potwory (w ciele nowojorczyków) wyglądają zwyczajnie lub nawet śmiesznie. Strach czai się w domu, w dobrze znanych czterech ścianach, i przychodzi z zupełnie niespodziewanej strony. Taką grozę próbujemy sobie racjonalizować, żeby nie popaść w obłęd.
Czytając Dziecko Rosemary, chciałam się bać. Zawiodłam się. Wprawdzie czekałam, aż coś się w końcu stanie, jednak nie czułam tego całego napięcia, które powinno mi towarzyszyć podczas czytania lektury. Nie ukrywam, że znałam już tę historię z filmu, widzianego lata temu, na jakiejś stacji telewizyjnej. Sądziłam, iż pamiętam mniej fabuły i spotkanie z powieścią będzie dla mnie odkrywcze. Nie wiedziałam też, że ekranizacja Polańskiego jest tak bardzo wierna oryginałowi — praktycznie jeden do jednego. Po skończonej lekturze miałam dwa wnioski. Po pierwsze, to w ogóle nie było straszne. Z tym całym tapetowaniem i urządzaniem domu, spacerami Rosemary i narzekaniem na lekarza powieść jawiła mi się jako obyczajowa historia z lat sześćdziesiątych, a nie horror. Po drugie, Rosemary Woodhouse to bardzo naiwna i głupiutka osóbka — Mia Farrow zagrała ją bezbłędnie i aż dziw bierze, że nie dostała za to żadnej nagrody filmowej.
Niemniej byłam w pewien sposób zachwycona powieścią Levina, bo ta niespieszna narracja miała w sobie coś pociągającego. Nie straszy, ale historia jest wyważona, bez zbędnych groteskowych ozdobników. Zachęcona formą i kunsztem literackim, którego nie umiem odmówić autorowi, sięgnęłam po Syna Rosemary. Tak, ta historia ma ciąg dalszy. I to był bardzo zły wybór.
Od dziecka do syna
Dziecko Rosemary kończy się w zasadzie na tym, że po wielu miesiącach pełnych bólu, paranoi, słuchania kłamstw i szczęśliwym (powiedzmy) donoszeniu ciąży Rosemary może odrzucić swoje dziecko lub stać się dla niego prawdziwą matką. Mimo że młody Andy (nie Adrian!) ma tygrysie oczy swojego diabelskiego ojca, Ro staje na wysokości zadania. Robi to, co wszystkie matki na świecie — postanawia chronić swojego syna. I jak się dowiadujemy z kolejnej powieści Levina, ma ku temu sposobność jedynie przez mniej więcej sześć lat, po czym nagle zapada w śpiączkę i budzi się po dwudziestu siedmiu latach. Sabat, na czele z Minnie i Romanem, uznał, że trzeba się pozbyć niewygodnej matki i rzucił na nią jedno ze swoich zaklęć, a cudowne wybudzenie bohaterka zawdzięcza śmierci wszystkich trzynastu czarownic biorących udział w rytuale. Rosemary budzi się w 1999 roku, w którym świat kocha Andiego. Jej syn to taki współczesny Jezus — zerwał z planami ojca i pomaga ludzkości być lepszą. I nie wiem, co dzieje się dalej, ponieważ nie udało mi się nigdy skończyć tej lektury.
Dlaczego Syn Rosemary to bardzo zła powieść? Bo chyba sam Andy kazał Levinowi to napisać. Słowa, które czytałam, nie miały sensu do tego stopnia, że zaczynam wątpić w moją zdolność rozumienia angielskiego. Pojedyncze sceny wydawały się wyrwane z kontekstu, nie łączyły się w żadną całość. Rozumiem, że miały imitować ten sam styl, w którym autor pisał Dziecko Rosemary — przygotowanie Ro do porodu, tę zwyczajną — ale tutaj taka narracja zupełnie nie pasowała do historii. Rzuciłam lekturę, gdy zaczęło się robić obrzydliwie i niezręcznie. Nikomu nie polecam.
Z papieru na ekran
Wracając do Dziecka Rosemary, powieść doczekała się dwóch adaptacji filmowych — obejrzałam obie i nie potrafię zdecydować, która z nich jest gorsza. Ekranizacja Polańskiego, mimo całej swojej kultowości, świetnych kreacji bohaterów oraz wszystkich ochów i achów, jakie można wypowiedzieć pod jej adresem, była dla mnie zwyczajnie w świecie nudna. Dwie i pół godziny oglądania scenek rodzajowych: tapetowanie i malowanie domu, gotowanie, przyjęcia i kolacje oraz wizyty lekarskie. Dodatkowo aktorstwo w filmie jest mocno teatralne i odniosłam wrażenie, że się zestarzało. Ma to swój urok, ten vibe lat sześćdziesiątych, ale nie znalazłam grozy, której szukałam.
Inaczej ma się sprawa z adaptacją w formie miniserialu, którą w 2014 stworzyła Agnieszka Holland. Reżyserka postanowiła uwspółcześnić historię i Dziecko Rosemary dostaje bardzo dużo zmian i imponującą momentami obsadę obsadę.
Akcja przenosi się do Paryża, gdzie Guy (Patrick J. Adams) dostaje posadę wykładowcy na Sorbonie — nie aktor, a aspirujący pisarz. Rosemary (Zoe Saldana), nie znając francuskiego, staje się żoną siedzącą w domu. Nie ma już Hutcha, jest Julie (Christina Cole) — przyjaciółka pomagająca młodej parze odnaleźć się w Paryżu. Minnie Castevet to teraz dystyngowana Margaux Castevet (Carole Bouquet), w której nie zostało za wiele z wścibskiej starszej pani. I to bardziej ona wydaje się być głową całego sabatu czarownic, a nie jej mąż Roman (Jason Isaacs). W serialu nie pojawia się Terry Gionoffrio, za to dostajemy komisarza Fontaine’a (Olivier Rabourdin) oraz tajemniczego niebieskookiego mężczyznę (Stefano Cassetti), w którym dość szybko rozpoznałam samego diabła. Oraz kot — czasami myślałam, że to po prostu kot, a czasami ojciec tytułowego dziecka Rosemary, ale w innej formie.
Rozumiem zabiegi Holland. Paryż jest wiekowym miastem na starym kontynencie, bywał centrum kultury i nowoczesności, a dla przeciętnych nowojorczyków stanowi miejsce tajemnicze, może nawet mistyczne. Bycie aktorem w Europie — no nie, w końcu to nie Los Angeles. Zmiana profesji Guya na pisarza, wykładowcę na prestiżowym uniwersytecie o wiele lepiej pasuje do miejsca akcji. No i Margaux jako elegancka paryżanka, mieszkająca w kamienicy dla elit, jest bardziej wpasowana w otoczenie niż Minnie podająca przesłodzone ciasto na kolacyjce z sąsiadami. Co poszło nie tak? W zasadzie na tym kończą się ciekawe i dobrze dobrane pomysły. Dopisane sceny są mocne, ale niekoniecznie wnoszą coś do całości — nie straszą, nawet nie szokują. Rosemary nie jest już głupiutką i naiwną dziewczyną z katolickiego domu, więc jej dziwna obsesja na punkcie pary ze zdjęcia wypada słabo, a i też nie ma zbyt wielu powodów, żeby podejrzewać o cokolwiek ludzi z otoczenia. Całość trwa ponad trzy godziny i jest tak samo nudna jak ekranizacja Polańskiego.
Polem do popisu mogła być scena rytualnego spółkowania z diabłem oraz jej konsekwencje. Wymagają one małego porównania. U Polańskiego pojawia się znarkotyzowana Ro, która ma majaki senne o prezydencie i imprezach na jachcie, kiedy dzieje się “szatańska magia” — ta scena jest niepokojąca, może nie szokuje teraz, ale na pewno robiła wrażenie te pół wieku temu. Do tego komentarz Guya, że z taką nieprzytomną to prawie jak nekrofilia, nawet teraz pozostaje mocny i pewnie znalazłby się w trigger warnings. Holland próbowała podejść do tej sceny z wyczuciem, co nie wyszło na dobre filmowi. Rytuał w zasadzie nie szokuje, nie starszy, nie robi nic — diabeł jest mniej demoniczny. Sama Rosemary, już po fakcie, bez oporów wierzy, że spędziła upojną noc z mężem, tylko nic nie pamięta. I ona, i widz mówią: „Aha, okej”.
Agnieszka Holland ma na swoim koncie sporo nagród filmowych, w Dziecku Rosemary zgromadziła fantastyczną obsadę, a zamiast niesamowicie klimatycznego, uwspółcześnionego dla widzów w XXI wieku horroru, stworzyła miałką historyjkę o kobiecie w ciąży.
Warto też zauważyć, że nikt z Amerykanów nie pokusił się o zekranizowanie powieści Levina. Zarówno film z 1968 roku, jak i miniserial z 2014 wyreżyserowali Polacy, i oba są takie sobie. To rodzi pytanie: co Polański i Holland widzą w tej historii, czego ja nie dostrzegam? A może Dziecko Rosemary tylko mnie nie starszy?
Co z tym straszeniem?
To dla mnie fenomen, którego nie potrafię rozstrzygnąć. Nie czytam horrorów, nie jestem obeznana z gatunkiem — może to błąd, nie pozwalający mi wyczuć napięcia tam, gdzie się je buduje w bardzo powolnym tempie. Wracam do lektury i zastanawiam się, co umknęło mojej uwadze? Bo o ile na obu filmach wynudziłam się straszliwie. to nie mogę odmówić powieści Levina swoistej wielkości. Dziecko Rosemary było innowacyjne (jak na tamte czasy) i ma przeogromny wkład w rozwój horroru jako gatunku literackiego.
A czy ciebie wystraszyło spotkanie z Dzieckiem Rosemary?