Lynne Ramsay kolejny raz zaskakuje. Nigdy cię tu nie było z całą pewnością nie jest filmem łatwym. Nie należy również do produkcji, w których to byli żołnierze wkraczają na drogę zemsty (bądź też odkupienia – co kto woli) i zaczyna się typowe mordobicie z akcją pędząca niczym roller coaster. Widowisko z całą pewnością jest efektowne. Wydarzenia z przeszłości przeplatają się z tymi z teraźniejszości, a wspomnienia odgrywają znaczącą rolę w życiu bohatera, jednak czy w byciu nieszablonową reżyserka nie zapędziła się odrobinę za daleko?
O treści słów kilka
Zacznę może od tego, że film powstał na podstawie książki You Were Never Really Here – Jonathana Amesa. To opowieść o byłym żołnierzu i agencie do zadań specjalnych, który niegdyś pracował dla rządu. Teraz jest osobą od brudnej roboty, działającą „na zlecenie”. Z pozoru pozbawiony uczuć Joe, słynie ze swojej brutalności, dusi w sobie bardzo wiele emocji, a jakimi nie potrafi sobie poradzić. Jak wypadnie w ostatecznej rozgrywce, kiedy to do głosu ponownie dojdą nieprzepracowane konflikty, a na szali będzie stało nie tylko jego życie?
Miłośnicy Freuda, chodźcie tu!
Myślę, że każdy słyszał kiedyś o kompleksie Edypa (tudzież Elektry – zależy od płci, którą mamy na myśli), jak również o popędzie życia i śmierci. W filmie szczególnie widoczny jest właśnie motyw Eros i Tanatosa, z którym zmaga się były żołnierz. Właściwie przez cały czas na ekranie możemy śledzić zmagania Joego i wewnętrzną walkę bohatera. W Nigdy cię tu nie było mamy także kilka bardzo sugestywnych scen (na przykład moment śmierci jednego ze złoczyńców w domu bohatera), dla niejednych z pewnością okażą się one szokujące czy nawet niesmaczne.
Główny bohater, grany przez Joaquina Phoenixa, to postać, która powinna zgłosić się na terapię. Dręczą go koszmary z dzieciństwa, z żołnierskiego życia i okresu pracy dla rządu. Jakby tego było mało, ma depresję (a niektóre z objawów świadczą również o PTSD).
Film dobrze ukazuje psychologiczny portret bohatera. Jeśli więc lubicie ekranizacje, w których właśnie ten aspekt wysuwa się na pierwszy plan, to Nigdy cię tu nie było z pewnością przypadnie wam do gustu.
Nie dla widzów o słabych żołądkach
Choć wcześniej wspominałam, że film to głownie psychologiczny portret głównego bohatera, należy pamiętać, że Joe, jakby nie patrzeć, jest mordercą na zlecenie. Zimnym, bezlitosnym, pozbawionym uczuć, na dodatek latającym z młotkiem, psycholem. Idąc więc śladem potocznego powiedzonka, szczególnie popularnego wśród studentów, „ręka, noga, mózg na ścianie”, jest krwawo, a momentami niesmacznie (na przykład wyjmowanie pocisku przez Joego).
Paczy, paczy i podoba jej się to, co widzi (i słyszy)
Podobała mi się strona wizualna filmu. Bardzo interesujące ujęcia i świetne, ciemne kadry. Ciekawie kontrastowały i łączyły się ze sobą sekwencje z teraźniejszości i przeszłości. Wyglądało to bardzo intrygująco, gorzej jednak wypadły te wątki pod względem fabularnym. Muszę pochwalić twórców ścieżki muzycznej a dokładniej to Jonny’ego Greenwooda. Elektroniczne nuty świetnie wpasowały się w klimat produkcji, okazały się niesamowicie wyraziste, ale jednocześnie nieprzytłaczające.
Z całą pewnością na uwagę zasługuje również gra aktorska Joaquina Phoenixa. Aktor bardzo dobrze wykreował postać Joego, świetnie oddał emocje targające bohaterem i pokazał sprzeczności, których ta postać była pełna. Jestem pod wrażeniem.
Młodziutka Ekaterina Samsonov również świetnie się spisała. Idealnie odegrała skrzywdzoną, sprowadzoną do roli obiektu seksualnego i wyzbytą z emocji dziewczynę (mam tutaj na myśli odcięcie się od emocji; odrętwienie było jej sposobem na przetrwanie). Nie mogę również pominąć Judith Roberts. Choć aktorka pojawia się pewnie na ekranie nie dłużej niż na piętnaście minut, skupia na sobie uwagę widza.
Ale… o co chodzi
Chociaż Nigdy cię tu nie było zdobył w Cannes nagrodę za scenariusz, przyznam się wam, że przez praktycznie cały film zadawałam sobie pytanie dokąd zmierza ta historia i co autor miał w niej na myśli. Może gdybym znała opowiadanie, na podstawie którego powstał, byłoby mi łatwiej zrozumieć, a tak nieustannie odnosiłam wrażenie, że coś mi umyka. Na dodatek zakończenie pozostawiło mnie z jeszcze większą ilością pytań (i niestety nie jest to plusem). Chociaż uwielbiam niedopowiedzenia, to uważam, że tutaj było ich za wiele. Liczyłam na wyjaśnienie lub choćby pogłębienie kilku aspektów, jednak zostawiono mnie z niczym, przez co wydawało mi się, że ta historia nie jest do końca uporządkowana.
Warto czy nie?
Przyznam szczerze, że sama mam dylemat czy warto zobaczyć Nigdy cię tu nie było. Film podobał mi się pod względem ujęć, klimatu czy gry aktorskiej, jednak w moim odczuciu zabrakło dopracowanej fabuły. Lynne Ramsay zagalopowała się z „wizualnością”, przez co nie udało jej się stworzyć spójnej opowieści.
To z pewnością kontrowersyjna ekranizacja. Już w pierwszej scenie widzimy Biblię lądującą w koszu czy Joego, który bez emocji dzwoni do swojego zleceniodawcy, rzucając tylko jedno zdanie: „It’s done”, po czym wraca do domu i troskliwie zajmuje się matką.
Film nie jest pozbawiony patetycznych, banalnych scen, w moim odczuciu działających na jego niekorzyść. Ciekawe z pewnością okazuje się metaforyczne znaczenie tytułu. Myślę, że każdy sam rozgryzie, do kogo się ono odnosi i czego dotyczy.
Dochodzę do wniosku, że nie umiem stwierdzić, czy film mi się podobał, czy jednak nie. Naprawdę nie wiem, jaką mam mu wystawić ocenę, więc nie sugerujcie się tą na dole recenzji. Nigdy cię tu nie było należy do tych ekranizacji, o których każdy sam musi sobie wyrobić zdanie, bo jest to produkcja nieszablonowa.
Tytuł oryginalny: You Were Never Really Here
Reżyseria: Lynne Ramsay
Rok powstania: 2017
Czas trwania: 1 godzina 31 minut