W ostatnich trzydziestu latach portretowano Dianę Spencer wielokrotnie – tak na dużym, jak i małym ekranie. Niektóre z tych historii zapadały w pamięć lepiej, inne gorzej – ale jedno można na ich podstawie powiedzieć na pewno – twórcy filmowi (a co za tym idzie – również widzowie) uwielbiają analizować dramatyczne losy „królowej ludzkich serc”.
Nie inaczej było w przypadku produkcji Spencer. Tym razem na warsztat jej historię wziął Pablo Lerrain, reżyser odpowiedzialny między innymi za nakręcenie filmu o życiu żony prezydenta Johna F. Kennedy’ego – Jackie. I ponownie uczynił z losów dobrze znanej wszystkim kobiecej postaci niezwykle intymny portret, który albo wzbudzi zachwyt od pierwszej do ostatniej sekundy, albo od pierwszej do ostatniej sekundy będzie przygniatał, męczył i odrzucał.
Bo taki właśnie jest ten film. Absolutnie niejednoznaczny.
Diana okiem Lerraina
W Spencer obserwujemy niemal jak pod lupą maleńki wycinek życia rodziny królewskiej. Jedno Boże Narodzenie w posiadłości Sandringham. Zaledwie kilkadziesiąt godzin, wydobytych z wieloletniej obecności księżnej Walii w świecie Windsorów. I to jest jednocześnie wadą i słabą stroną tej produkcji. Bo z jednej strony udaje się tutaj niesamowicie zagęścić atmosferę i utrzymać zainteresowanie widza, ale z drugiej – momentami dochodzi do absolutnego przeładowania wątkami.
W dwóch godzinach upchnięte zostaje wszystko: bulimia, problemy psychiczne, tęsknota za domem, absurdalne obyczaje rodziny królewskiej, histeria mediów na punkcie Diany, zdrady, wysokie wymagania ze strony teściowej, lesbijskie zauroczenie, kilka skandali i niewłaściwych zachowań, omamy, konflikty, samookaleczanie i wiele, wiele więcej. Doskonale rozumiem tę koncepcję, ale w pewnym momencie miałam wrażenie, jakby Pablo Lerrain oraz autor scenariusza – Steven Knight – uznali za punkt honoru dorzucenie do tego kotła jak największej liczby składników, żeby udowodnić, ile wiedzą o życiu Diany. No a efekt jest tego taki, że w którymś momencie widz zaczyna przewracać oczami na widok kolejnego wygrzebanego i wciśniętego w tę układankę wątku.
A przecież nie wspomniałam jeszcze ani słowem o elementach oderwanych od rzeczywistości, gdy do historii zostaje wciągnięta postać Anny Boleyn – drugiej żony Henryka VIII Tudora. I chociaż to może brzmieć nieco absurdalnie – bo widzimy dawną królową Anglii na ekranie, również w interakcjach z Dianą – to jednak zestawienie losów tych dwóch kobiet ma swoje uzasadnienie i jest przedstawione tutaj z pewnym pomysłem. Oraz przesłaniem, zwracającym uwagę na patriarchalny charakter świata, w którym przyszło im obu żyć – i cierpieć.
Nowa Diana
Serena Scott Thomas, Julie Cox, Michelle Duncan, Genevieve O’Reilly,
Naomi Watts, Emma Corrin, Elizabeth Debicki, a teraz Kristen Stewart. Oto kilka z nazwisk, które do swej filmografii mogą dopisać wcielenie się w postać Diany Frances Mountbatten-Windsor. Watts z nominacją do Złotej Maliny, Corrin ze Złotym Globem. A jak w tym gronie wypada Stewart? Ta, która mimo wielu dobrych ról, nadal dla wielu osób pozostaje Bellą ze Zmierzchu? Jak dla mnie – doskonale!
Diana w interpretacji Stewart jest mroczna, nieco rozedrgana, z jednej strony tajemnicza, a z drugiej – w niektórych sytuacjach z wszystkimi emocjami wypisanymi na twarzy. Wierzę w tę postać od pierwszych chwil i obserwuję ją na ekranie z wypiekami na policzkach. Dla mnie to jedna z najlepszych, najbardziej wiernych i najciekawszych kreacji Lady Di w historii kinematografii, dlatego chylę czoła przed Stewart i bardzo się cieszę, że zaangażowano do tej roli właśnie ją.
W ogóle cały casting do Spencer uważam za całkiem udany. Timothy Spall (jako Major Alistar Gregory), Sean Harris (Darren, kucharz rodziny królewskiej), Sally Hawkins (garderobiana Maggie) czy Jack Farthing (książę Karol) – wszyscy wypadli na ekranie bardzo dobrze. Pod względem aktorskim nie mogę tej produkcji niczego zarzucić.
Duży problem mam za to z muzyką. Jedyne określenie, jakie przychodzi mi do głowy na jej wspomnienie, to: „chamska”. Za pomocą dźwięku jest tutaj powiedziane bardzo dużo. Ale nie w sposób subtelny, lecz po prostu ordynarny. Jakby ktoś rzucał mi w twarz muzyczną interpretacją tej historii narzucając, co w danym momencie mam czuć, i nie pozostawiając przestrzeni na domysły.
A tymczasem cały ten film jest jednym wielkim domysłem! Więcej mówi nam milczenie niż słowa (których, swoją drogą, pada tutaj naprawdę niewiele). Pewne fakty musimy sobie dopowiadać, inne odgadywać, a jeszcze inne zostają jedynie subtelnie zakomunikowane. I właśnie dlatego ja należę do osób, którym Spencer przypada do gustu, a dla wielu widzów będą to dwie godziny męczarni, w których absolutnie nic nie jest powiedziane wprost i albo główkujesz i się ich domyślasz, albo masz ochotę opuścić salę kinową po dwudziestu minutach.
Mieszane uczucia
Suma wad i zalet nowego spojrzenia na historię Diany składa się – dla mnie – w satysfakcjonującą całość. Przeżyłam podczas seansu kilka zaskoczeń, poznałam trochę nowych wątków z życia postaci, która w czasach, gdy byłam dzieckiem, stała się legendą za życia i pewnym symbolem już po śmierci, nie czułam znużenia ani przez chwilę i trwałam w napięciu od pierwszych scen po napisy końcowe. Potem długo dyskutowałam o Spencer z innymi i właściwie do dziś, a w kinie byłam przed dwoma tygodniami, stawiam sobie wiele pytań o to, co zobaczyłam. I chociaż w paru momentach przeżywałam rozczarowania, to moje ogólne wrażenia są takie, iż warto było ten film obejrzeć.
Polecam więc – bo to naprawdę przyzwoite kino.
https://www.youtube.com/watch?v=20BIS4YxP5Q
Tytuł oryginalny: Spencer
Reżyseria: Pablo Larrain
Rok premiery: 2021
Czas trwania: 1 godzina 51 minut