Rozumiem też, że wielu osobom może to się zupełnie nie podobać, bo spotkałam się i z takimi reakcjami. Wiem, wiem. Nadal wiem. Powieść obyczajowa i kobieca może być pomieszaniem fantazji autora z rzeczywistością. Ale ja wcale tego nie chcę!
Po co czytać ten „nudny” gatunek?
Czytam obyczajówki po to, by utożsamić się z bohaterką. Jestem młoda, ale mam głowę na karku, lubię silne osobowości, a nie panie, które wiecznie wzdychają. Kocham kobietę, jednak rozumiem miłość do mężczyzny i uwielbiam patrzeć rozwój związków (nigdy na smutne zakończenia, chyba że autor zaserwuje mi druzgoczącą, nową ideę której nie znałam).
Ale jak mam się utożsamić z kimś, kto zastanawia się nad swoim życiem, robiąc z siebie ofiarę. Jak mam przekonać się do tego, że dziewczyna na studiach może adoptować dziecko oraz dlaczego autor pisze o egzotycznym, wymagającym zwierzęciu nieprawdziwe fakty, takie jak to, że może ono żyć samotnie (pomimo mega silnego instynktu stadnego) i mieszkać w klatce (chociaż najlepsza będzie termoregulacja w szklanym terrarium lub w klatce osłoniętej z trzech stron). Czasami mam przez to problem ze zrozumieniem tego literackiego świata, który – na logikę – powinien pozwolić czytelnikowi zakochać się w nim. Tymczasem odpychają mnie błędy, pobieżne poznanie tematu, niechęć do zagłębienia się w sprawy psychologiczne i polityczne. Polscy autorzy po prostu nie mają na to czasu. Po co mieć czas na coś, skoro wydawnictwo podsuwa umowę na kolejne książki, chociaż nawet jedna nie została jeszcze skończona?
Szybko piszmy, szybko wydajmy!
Wiem też, że nowości na rynku wydawniczym żyją krótko. Przekonałam się o tym na własnej skórze, zwłaszcza w środowisku pisarek obyczajowych. Chociaż wiele z nich dostaje świetne recenzje, tak naprawdę większość ich powieści z nich posiada liczne błędy, których można było uniknąć. Ja rozumiem, że książki lekkie i magiczne lepiej się sprzedają, ale jeżeli chodzi o książki poruszające bardzo trudne tematy (in vitro, adopcja, mniejszości, choroba śmiertelna, niepełnosprawność), to jednak jakieś obycie w świecie trzeba mieć.
Brak researchu to jeden z tych problemów, których nie da się przeskoczyć, dlatego warto zwracać w recenzjach na to uwagę polskim autorom i autorkom. Bo chociaż najwięcej głupot znajduję w polskich obyczajach czy tak zwanych „kobiecych książkach”, to i w kryminałach jest pełno infantylnych historyjek, a te na żywo skończyłyby się zupełnie inaczej. Zupełnie. Podobna sprawa ma się ze stereotypowym myśleniem, na które kładzie się nacisk. Skoro wszędzie pokazują nam znalezienie w dwa tygodnie szczęśliwej miłości, to ja zrobię opowieść o radosnym związku w ciągu trzech tygodni, z kupnem mieszkania (bo wszyscy w powieściach mają górę pieniędzy w banku, zazwyczaj wymarzony facet – serio, kobiety, aż takimi jesteśmy materialistkami?) i jeszcze pomyślę nad adopcją dzieci. Przecież niepotrzebny nam dom i więzi, nad którymi trzeba popracować!
A co na to morał?
Ja wiem, że bestsellery warto szybko pisać, ale książki nadal, nawet w małym stopniu, mają funkcję moralizatorską. Ba. Kultura jest w pewnym sensie moralizatorska, bo polegamy na niej, obcując z nią każdego dnia. Jeżeli każda powieść obyczajowa będzie bajką, skąd mamy wiedzieć, że życie to coś więcej niż ładna buzia, klasyczne kłopoty (bo nikt lub prawie nikt nie pisze o lesbijkach w Polsce, tęczowych rodzinach, problemach z rzadkimi chorobami, o grubych ludziach, którzy znajdują szczęśliwe związki, o dzieciach, które radzą sobie z nietolerancją w szkole, o dzieciach z in vitro) i wielka miłość. Dlaczego z tych wszystkich książek nie mogę się dowiedzieć czegoś o kobietach, które rozkręciły własną firmę? Chcę tego. Chcę poczytać o tej kobiecej samodzielności, ale do tego typu powieści potrzebny jest mocny research, a research to dodatkowe godziny pracy. No kto ma teraz na to czas.
I po co, skoro można pisać i wydawać nałogowo, ciesząc się z marnej jakości fabuły?