Ta historia wydarzyła się naprawdę. Świadomość tego faktu sprawia, że podchodzi się do niej nieco inaczej, niż gdyby chodziło o fikcję. No bo jak kwestionować istnienie cudów, jeśli zdarzają się one w realnym życiu? Wierzę w ciebie to zaskakujący film, który w swojej wymowie trafi do serc wielu ludzi. Jego tytuł jest bowiem nieprzypadkowy.
Choć normalnie nie ma to większego znaczenia, to tym razem już na wstępie powinnam przedstawić istotny fakt z mojej prywatnej przestrzeni. Jestem agnostykiem, więc opowieści o wierze i cudach traktuję zupełnie inaczej niż osoby religijne. Jako recenzentka staram się jednak podchodzić do tego na tyle obiektywnie, na ile potrafię. Podczas oglądania przewrócę więc oczami, gdy kolejny raz usłyszę o boskich dokonaniach, ale nie skreślę całej historii tylko dlatego, że nie jest bliska memu światopoglądowi. A niestety wiele niskich ocen Wierzę w ciebie bierze się właśnie z tego – z niewiary, wyśmiewania religijności i braku otwartości.
I chociaż nie jest to film wybitny, o którym będzie się mówić latami – jak chociażby o Pamiętniku – to wieczór z nim spędzony nie musi okazać się zmarnowany.
Chłopak z gitarą i dziewczyna z marzeniami
Wierzę w ciebie to dramat muzyczny z dużą porcją romantycznych uniesień, którego największą wadą nie są wcale odwołania religijne, a to, że jest… za krótki. Albo inaczej – proporcje między poszczególnymi sekwencjami są tutaj mocno zaburzone. W ten sposób nasi młodzi bohaterowie błyskawicznie z nieznajomych stają się bardzo poważną parą i tak naprawdę nie mamy szansy przyjrzeć się, jak ta relacja rozkwita. Kilka miesięcy z ich życia zostaje wciśnięte w teledyskową serię uroczych ujęć i zaraz po tym otrzymujemy pierwszą dramę, a potem resztę historii, czyli jakieś trzy czwarte filmu.
Jest to dla mnie spory problem, bo Wierzę w ciebie ma być opowieścią o miłości zwyciężającej wszystko, tymczasem gdy rzeczywiście nadchodzi czas próby, zaczynasz zastanawiać się, czy tych dwoje w ogóle łączy coś sensownego.
Ratunkiem okazuje się tutaj chemia między głównymi aktorami – Britt Robertson (którą kocham od czasów Life Unexpected) i K.J. Apą (znanym szczególnie z roli Archiego w Riverdale). W ich twarzach widać wszystko – prawdę, zaangażowanie, autentyczną miłość i niepohamowaną radość. Są nadspodziewanie dobrym duetem i oglądanie ich na ekranie dostarcza czegoś w rodzaju ukojenia. To chyba właśnie dzięki tej autentyczności ostatecznie uznaję Wierzę w ciebie za naprawdę godną uwagi produkcję.
Oni istnieją naprawdę
Jeremy Camp to popularny muzyk śpiewający rockowe ballady chrześcijańskie, a jego życie – w tym związek z ciężko chorą Melissą – okazało się gotowym materiałem na film, czego efekt możemy właśnie oglądać. Fabuła Wierzę w ciebie nie jest specjalnie zaskakująca i momentami wydaje się wręcz oderwana od rzeczywistości, ale świadomość, że ktoś przeżył to wszystko, pozwala podejść do tej historii trochę inaczej. A dodatkowo jeśli lubi się posłuchać trochę muzyki, popatrzeć na pięknych młodych ludzi (w obsadzie spotkamy także Nathana Parsonsa, więc… o rany!) i doświadczyć prostych wzruszeń, to ten film będzie naprawdę niezłym wyborem. Jest odrobinę naiwny i polany sporą porcją lukru, ale bardzo doceniam go za to, w jaki sposób przedstawia relacje międzyludzkie. Mamy tu prawdziwą przyjaźń, miłość czy piękne więzy rodzinne. Po wszystkim zostaje się z przekonaniem w głowie, że nareszcie ktoś opowiada o normalnych, zwyczajnych, nieskomplikowanych związkach. I mam tu na myśli także więź z rodzicami czy kumplem, nie tylko love story.
Oczywiście nie jest tajemnicą, że główna bohaterka walczy z poważną chorobą, ale ta część fabuły nie sprawia, iż film staje się duszący, ciężki do dźwignięcia czy zawiły. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że jak na taką tematykę, gdzie przeplatają się ze sobą nowotwór i modlitwy do Boga, Wierzę w ciebie okazuje się historią zaskakująco łatwą do przyswojenia. Niewykluczone, iż lekkości dodaje jej prosty przekaz – jeśli masz w sobie nadzieję, miłość i przekonanie, że wszystko jest po coś, to nic nie może cię złamać.
Po obejrzeniu tego filmu toczę w głowie sporo wewnętrznych rozważań. Nie popadłam w zachwyt, ale potrzebowałam zobaczyć coś tego rodzaju. Niewykluczone, że taki był zamysł reżyserów – Jona i Andrew Erwinów – by ich produkcja nie pretendowała do miana arcydzieła kinematografii, ale opowiadała historię, która zapada w pamięć.
A we mnie ten film siedzi już dziesięć dni i jakoś nie chce odpuścić.
Tytuł oryginalny: I Still Believe
Reżyseria: Andrew Erwin, Jon Erwin
Rok premiery: 2020
Czas trwania: 1 godzina 55 minut