Jeśli uważacie, że II wojna światowa to temat wyeksploatowany przez gry wideo, to Call of Duty: Vanguard może być dla was niemałym zaskoczeniem.
Recenzja powstała na bazie wersji PC udostępnionej przez firmę Kool Things.
Nie jest tajemnicą to, że najbardziej dochodowa seria firmy Activision zaczynała jako strzelanina, która oferowała udział w najbardziej znanych bitwach z drugowojennego okresu. Jednak z czasem to pole walki przejadło się fanom i kolejne odsłony zaczęto osadzać w bardziej współczesnych realiach.
Identyczna sytuacja miała miejsce w 2017 roku. Wówczas studio Sledgehammer Games posłuchało głosu społeczności i wypuściło na rynek Call of Duty: WWII. Niestety, chociaż początkowo gra została ciepło przyjęta, szybko o niej zapomniano, kiedy pojawiły się plotki o powrocie do nowocześniejszych czasów. Dlatego mogłoby się wydawać, że gdy przyjdzie czas na CoDa od byłych pracowników Visceral Games, ci podążą bezpieczną drogą wytyczoną przez Infinity Ward oraz Treyarch i przygotują współczesnego FPSa. Tak się jednak nie stało, ponieważ 5 listopada do sprzedaży trafił Call of Duty: Vanguard, ponownie osadzony w drugowojennych realiach, choć nie do końca.
Historia parszywej czwórki
Zazwyczaj kampanie w grach z tej serii wyglądają tak, że wcielamy się w żołnierza będącego częścią jakiejś jednostki militarnej, ale w rzeczywistości jest on samowystarczalnym zbawcą świata. Sledgehammer chciało przełamać ten schemat, przedstawiając graczom grupę tworzącą oddział sił specjalnych, aby przechwycić informacje na temat sekretnej operacji Projekt Feniks. Oczywiście z tego powodu ekipa wpada w tarapaty, lecz tak naprawdę to nie ma znaczenia, podobnie jak osadzenie wydarzeń w alternatywnej rzeczywistości. To jedynie pretekstowy zabieg, aby scenarzyści mogli żonglować teatrami wojny z lat 1941-1944 i ponownie zaprezentować heroiczność postaci, które są luźno inspirowane prawdziwymi bohaterami wojennymi, takimi jak Ludmiła Pawliczenko, Vernon Larsen Micheel, Terence Otway czy Charles Upham.
W teorii poznanie wcześniejszych przygód miało spowodować zżycie się z protagonistami, lecz to się nie udaje, ponieważ brakuje im charyzmy Soapa Mactavisha czy Aleksa Masona. Ich wyczyny nie tylko stanowią większą część historii, ale także mają usprawiedliwić, iż Sledgehammer nie zaoferowało niczego nowego. Misja snajperska, strzelanie do wrogich samolotów czy przekradanie się, aby nas nie zauważono – to wszystko już było, tyle że zrobione lepiej, przez innych twórców. Prawdopodobnie dlatego sekwencji filmowych jest więcej niż faktycznej rozgrywki i są one dość długie.
Moduł single player w tej serii ma być dynamiczny oraz efekciarski, aby dostarczyć adrenaliny i nawet zadania po cichu potrafią to zrobić. Jednak wejście do domu opanowanego przez terrorystów i ostrożne przeszukiwanie kolejnych pokoi w ostatnim Modern Warfare, czy podszywanie się pod niemieckiego żołnierza w Black Ops Cold War, by wykraść tajne akta, są zupełnie czymś innym i bardziej ekscytującym niż omijanie uzbrojonych przeciwników w środku lasu, z nożem w ręce.
Zamiast tego dostaliśmy parę absurdalnych pomysłów, jak chociażby początek misji w Stalingradzie. Polegał on na tym, że jako snajperka, Polina Petrowa, najpierw musieliśmy dostarczyć skrzynię z jedzeniem, a następnie, niczym Lara Croft czy Nathan Drake, wspinać się po budynkach, by zdążyć na obiad rodzinny. Jednak ten po chwili zostaje przerwany przez nazistów, a rosyjska żołnierka przekrada się między stołami, aby zaatakować i pozostać niezauważoną, co i tak jest możliwe, gdyż tradycyjnie: poziom sztucznej inteligencji nie zachwyca.
Jeśli podobała wam się kampania w Black Ops Cold War, to tym razem zapomnijcie o szukaniu znajdziek czy poszlak, aby wytropić dowódcę do zlikwidowania, ponieważ twórcy nie pokusili się o stworzenie jakichkolwiek pobocznych aktywności, które urozmaiciłyby rozgrywkę oraz dawały pretekst do wbijania kolejnych trofeów. Jedyne, co wzbogaca gameplay, to specjalne zdolności pozwalające między innymi odwrócić uwagę przeciwnika, zobaczyć go przez ścianę i w spowolnionym tempie wyeliminować, czy wydawać rozkazy reszcie drużyny.
Mimo wszystko, tegoroczna kampania jest co najwyżej przeciętna. Owszem, niektóre misje mogą się podobać ze względu na klimat, lecz w samą opowieść trudno się wciągnąć, ponieważ jej koniec następuje w momencie, w którym historia powinna się rozkręcić, lecz jest to celowe zagranie. Otóż scenarzyści chcą stworzyć własną podserię z kontynuacjami. Ja jednak raczej nie będę czekał na kolejne przygody tej załogi.
Rzesza nieumarłych żołnierzy
Moduł z żywymi trupami został zapoczątkowany w serii przez studio Treyarch i to właśnie oni zajęli się przygotowaniem iteracji dla Call of Duty: Vanguard. Jednak trzeba mieć na uwadze, że równocześnie tworzyli zawartość do Black Ops Cold War, dlatego trudno się dziwić temu, że na premierę tryb ten oferuje tylko jedną misję. Oczywiście kolejne będą dodawane wraz z nadchodzącymi sezonami wsparcia (pierwszy rozpocznie się już 8 grudnia), ale w porównaniu chociażby z ubiegłym rokiem, jest to spore rozczarowanie.
Potrafię to jednak zrozumieć, ponieważ obecne zadanie składa się z kilku etapów, do których możemy się dowolnie teleportować za zgodą pozostałych towarzyszy. Dlatego oprócz tradycyjnego wybijania kolejnych fal potworów, będzie trzeba eskortować magiczny artefakt oraz zebrać runy wypadające po zlikwidowaniu zombie i umieścić odpowiednią liczbę w specjalnym naczyniu.
Chyba nie muszę dodawać, że monotonia wkrada się dość szybko, ale twórcy przygotowali się na taką ewentualność i dali możliwość eksfiltracji, czyli opuszczenia rozgrywki i otrzymania doświadczenia po zrealizowaniu każdego celu, a to następuje po około trzydziestu minutach. Warto jednak zauważyć, że aby to się udało, trzeba najpierw wybić kolejną falę nieumarłych, a potem w ciągu czterdziestu sekund udać się do teleportera. Dlatego dla mnie większym minusem był fakt, że tym razem rozgrywka nie dzieje się na specjalnie przygotowanych lokacjach, a na tych znanych z kampanii fabularnej. Mam nadzieję, że nadchodzące aktualizacje to poprawią.
Prawdziwa wojna dopiero się zaczyna
Chociaż kolejne odsłony Call of Duty składają się z kilku trybów, to i tak najchętniej ogrywanym jest multiplayer. I muszę przyznać, że także zaliczam się do jego zwolenników, lecz po beta testach byłem nastawiony do niego mocno sceptycznie, gdyż wyglądał jak Modern Warfare (2019) w drugowojennej skórce. Poniekąd to prawda, bo gra została stworzona na tym samym silniku, czyli autorskim IW Engine 8.0, co ma swe dobre i złe strony, lecz to nie znaczy, że nie można było pokusić się o usprawnienie kilku aspektów. Tak też się stało, w efekcie czego Call of Duty: Vanguard powinien zadowolić zarówno wieloletnich weteranów, jak i nowych fanów.
W materiałach promocyjnych Sledgehammer Games chwaliło się tym, iż ich najnowsza produkcja na start posiada dwadzieścia map, z czego szesnaście stworzono z myślą o tradycyjnym multiku. Co ważne, nie jest to paczka podobnych do siebie plansz stworzonych z myślą o konkretnym typie rozgrywki.
Otóż wprowadzono filtry umożliwiające wylosowanie meczu dostosowanego do preferowanego przez nas tempa: taktycznego, szturmowego oraz szybkiego. Oznacza to, że gra dołączy chętnych albo do rozgrywki z małą liczbą osób, umieszczonych na dużych mapach posiadających kryjówki, albo znacząco zwiększy liczbę uczestników, ale zamknie ich w niewielkich lokacjach. Naturalnie, oprócz tego losowane są tryby, których założenia mają wpływ na długość jednej partii. Moim zdaniem sprawdza się to świetnie, choć zabrakło mi głosowania decydującego o tym, gdzie ma się odbyć kolejna potyczka.
Odnoszę jednak wrażenie, że twórcy chcieli przede wszystkim jeszcze bardziej podkręcić tempo. Otóż nasza postać porusza się niesamowicie szybko i płynnie, a rozmiar map sprzyja, by to wykorzystać. Aczkolwiek trzeba poświęcić sporo czasu na ich naukę, ponieważ wiele z nich ma po kilka zakrętów i skrótów, które zmuszają do ciągłego zachowania czujności. Co ważne, twórcy popracowali nad widocznością na mapach, gdyż podczas testów oponenci zlewali się z otoczeniem. Na szczęście teraz ten problem już nie występuje, ponieważ wiele miejscówek zostało rozświetlonych i bardziej zróżnicowanych pod kątem kolorystycznym. Oprócz tego zwiększono czas potrzebny na przycelowanie, wyeliminowanie przeciwnika czy nawet przejmowanie punktu w kompetytywnych trybach.
Jednak nie dla samych usprawnień rozgrywki kupuje się kolejne CoDy, a dla świeżej zawartości. Niestety w tym aspekcie Sledgehammer nie wykazało się przesadną kreatywnością, ponieważ chociaż przygotowali dwa nowe tryby, w rzeczywistości są to wariacje na temat tych już istniejących. Champion Hill czy też Wzgórze Mistrzów to ulepszona strzelnica z Modern Warfare (2019). Oryginalny pomysł polegał na tym, że czterech graczy łączyło się w duety i z losowo dobieranym ekwipunkiem miało zdobyć określoną liczbę punktów poprzez wyeliminowanie przeciwników.
Tymczasem Sledgehammer powiększyło skład od ośmiu do dwudziestu czterech osób, podzielonych na osiem drużyn, aby można było grać solo, w duecie lub trójkami, i każdy rozpoczyna z tym samym pistoletem oraz karabinem maszynowym, a kolejne pukawki czy gadżety może dokupić za zdobyte za zabójstwo i poukrywane na planszy pieniądze, podczas czterech określonych faz między rundami. Jednakże istnieje też opcja wydania zarobionych dolarów na ulepszenie broni. Zmieniony został także główny cel, ponieważ każdy zespół dysponuje określoną liczbą żyć i wygrywa ta drużyna, która będzie miała ich jak najwięcej na koniec rundy. Dzięki temu rozgrywka zyskuje na dynamice, a jednocześnie zachowuje swój taktyczny charakter.
Drugim trybem, przedstawionym jako nowość, jest Patrol, który pełni funkcję ulepszonej wersji Umocnionego punktu. Oznacza to, że ponownie składy mają przejąć konkretne obszary. Jednakże w tradycyjnym wydaniu punkty znajdują się zawsze w tych samych miejscach, a w nowym ciągle się przemieszczają, więc trzeba za nimi podążać, aby utrzymać status przejęcia.
Muszę przyznać, że w moim odczuciu oba warianty gry wprowadzają pewną nieprzewidywalność do popularnych form zabawy, a jednocześnie nie zaburzają ich ogólnego zamysłu. Mimo to uważam, że jest to lenistwo ze strony Sledgehammer, bo zazwyczaj deweloperzy starają się nie tylko stworzyć coś alternatywnego, co może odświeżyć formułę, ale i odróżnić swoje Call of Duty od pozostałych.
Nawet WWII posiadało społecznościowy hub oraz asymetryczny i nieco fabularyzowany tryb wojny, który wymuszał współpracę między graczami. Być może nie była to najlepsza rzecz, jaka została dodana do rozgrywek wielooosobowych, ale należy docenić twórców za próbę stworzenia czegoś unikalnego. Teraz nie podjęto żadnego ryzyka, a nie sądzę, aby Patrol lub Wzgórze Mistrzów zapadły fanom w pamięć i zagościły w serii na dłużej.
Z tego powodu można uznać, że w tym roku spełnił się jeden z największych zarzutów malkontentów i Call of Duty: Vanguard stanowi jedynie kolejny pakiet map dla największych wielbicieli marki. Jednakże nie zmienia to faktu, że granie przez sieć wciąż dostarcza mnóstwo satysfakcji. Minusem może być jedynie zbyt duża liczba rzeczy do odblokowania dla każdej broni.
Czy to wojna w najlepszym wydaniu?
Jak już wspomniałem, Call of Duty: Vanguard działa na silniku, na którym powstała ostatnia produkcja studia Infinity Ward. Oznacza to, że gra ponownie oferuje porządną oprawę graficzną. Najlepiej to widać w kampanii, gdzie twórcy mają pełną władzę nad tym, co jest prezentowane na ekranie i taka scena z płonącym wiatrakiem, czy przechadzka po rynku w Stalingradzie, potrafią zaprzeć dech w piersiach.
Oczywiście w trybach wieloosobowych najważniejsza jest płynność, lecz i tam IW Engine 8.0 znajduje swoje pole zastosowanie, ponieważ do Call of Duty: Vanguard wprowadzono system destrukcji otoczenia. Co prawda nie na taką skalę, jak w konkurencyjnej serii Battlefield, ale zniszczenie wybuchowej beczki czy płotu wpływa na taktyczną sferę gry, ponieważ można utworzyć sobie kolejne przejście, a przede wszystkim, zaskoczyć przeciwnika, gdy biegnie w naszą stronę.
Ubolewam jedynie nad warstwą dźwiękową, ponieważ o ile podczas fabuły dźwięki zostały odpowiednio zaaranżowane i oddają intensywność wydarzeń, o tyle w sieciowej rozgrywce bronie nie brzmią już tak dobrze, a ponadto bywają problemy ze słyszalnością kroków. Co więcej, w tym roku strasznie słabo wypadł polski dubbing, ponieważ część głosów została nagrana zbyt cicho, co zwraca uwagę przede wszystkim podczas cutscenek.
Jednak największe zarzuty mam wobec strony technicznej gry. Chociaż Call of Duty: Vanguard nie posiada większych błędów (co najwyżej kod sieciowy bywa niestabilny i regularnie powoduje lagi w trakcie meczu), ma sporo mniejszych niedociągnięć, jak chociażby kilkusekundowy problem z załadowaniem tabeli po skończonym meczu, czy ginący dźwięk podczas misji fabularnych, a to potrafi wybić z immersji i z czasem wzbudzić lekką irytację.
Rok na polu walki czy poza nim?
Na papierze Call of Duty: Vanguard to gra, która nie oferuje niczego szczególnego i pod wieloma względami wypada co najwyżej solidnie. Jednak podczas rozgrywki brak nowości i wszelkie pomniejsze wady przestają mieć znaczenie, ponieważ jest ona dynamiczna i bardzo satysfakcjonująca. Dlatego uważam, że warto Sledgehammer Games dać jeszcze jedną szansę i samemu sprawdzić ich najnowszy produkt.
Dynamiczna rozgrywka w trybie wieloosobowym
Dobieranie gry według preferowanej dynamiki
Spora ilość i różnorodność nowych map w trybie wieloosobowym
System destrukcji
Nijaka kampania fabularna
Pośpiesznie stworzony tryb zombie
Polski dubbing i pomniejsze błędy techniczne
Brak ciekawych, nowych trybów wieloosobowych