Wokół serialu Idol pojawiło się wiele kontrowersji, spekulacji oraz plotek, które przynajmniej częściowo się potwierdziły. Dawno jakaś produkcja nie wywołała tyle szumu i, niestety, również niesmaku czy głosów oburzenia. Pomysł był dobry, ale po drodze kilka razy skręcił w złą stronę, a na jego miejscu pojawił się zły brak bliźniak, który przejął dowodzenie. Ale o co tak naprawdę chodzi z tym Idolem? Zapraszam do czytania.
Ale kto robi taki szum?
Jocelyn, grana przez Lily-Rose Depp, to znana artystka pop, która przechodzi załamanie nerwowe po stracie bliskiej osoby. Z powodu złego stanu psychicznego musi przerwać trasę koncertową, a teraz postanawia wrócić na szczyt i zająć należne jej miejsce jako najlepsza artystka w Ameryce. Kobieta nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swój cel. Pomoże jej w tym szereg osób, w tym Tedros, impresario z nocnego klubu. Niestety, mężczyzna ma wiele na sumieniu, a jego przeszłość nie jawi się jako krystalicznie czysta. Romans dwójki bohaterów jest burzliwy oraz pełen niebezpiecznych sytuacji. Czy nowa droga będzie najlepszą dla Jocelyn, a może to kolejne wyjście ku zatraceniu?
Oczekiwania kontra rzeczywistość
Kiedy zasiadałam do Idola, starałam się nie napychać sobie głowy wszędobylskimi newsami, które atakowały mnie z każdej strony. Doniesień było dużo i większość nieprzychylna, a wręcz odpychająca od ekranu, jednak musiałam przekonać się czy tytuł jest tak zły, jak go rysują. Muszę przyznać, że niestety tak. Najgorsze, że został zmarnowany naprawdę dobry pomysł, który miał spory potencjał. Można było z tego stworzyć naprawdę ciekawy serial o przełamywaniu barier, odkrywaniu swojej natury, a wyszedł przemocowy, kiczowaty przekaz z dużą ilością seksu.
To o to chodzi w byciu dorosłym?
Cały serial opiera się oczywiście na historii Jocelyn, która przełamuje swoje własne bariery. Twórcy pokazują, że dojrzewanie zrównane zostało z nagością, coraz bardziej skąpym ubiorem, wyzywającymi pozami i bezpruderyjnym zachowaniem. Oczywiście, nie ma nic złego w poznawaniu własnego „ja” i coraz odważniejszym działaniem w tym zakresie, jednak skupianie się tylko na jednym aspekcie jest ograniczaniem roli kobiety do kusicielki. Kiedy pojawiły się zapowiedzi serialu, spodziewałam się kontrowersyjnego tytułu, ale zrobionego ze smakiem. Niestety, przedstawiono świat karykaturalny, a płeć piękna sprowadzona do wyuzdania i uległości.
Cały serial utrzymano w klimatach lat 90., a sama postać Jocelyn kojarzy się z przełomowym momentem przemiany Britney Spears, na przykład w piosence Slave 4 U. Obie musiały szybko dorosnąć oraz porzucić wizerunek słodkiej dziewczynki i pokazać bardziej seksualną stronę.
Czy to sarkazm?
Idol miał w sarkastyczny sposób pokazać show biznes, jego blaski i, w szczególności – cienie i to zrobił, ale wszystkiego jest tutaj za dużo, przez co przekaz wyszedł absurdalny, wręcz śmieszny, a w wielu momentach obrzydliwy i odpychający. Trzeba jednak przyznać, że próba pokazania bezwzględności ludzi z branży rozrywkowej się udała –za kilka srebrników zrobią wszystko, byle mieć więcej, sięgać wyżej. Konsumpcjonizm się rozwija i to w zastraszającym tempie, aż przychodzi do głowy pytanie: czy oni będą mieli kiedyś dość?
Mimo przesyconego przekazu, w bardzo łatwy sposób można odebrać założenia twórców, a także dostrzec przestrogę przed tym, co trzeba robić, żeby utrzymać się na fali –krótko mówiąc, gwiazdy są jedynie lalkami sterowanymi przez swoich managerów.
Sceny seksu, które miały pokazać rozwój bohaterki, jej wyzbycie się zahamowań, doszły do gloryfikacji przemocowych zachowań oraz akceptacji gwałtu. Jakby wykorzystywanie niestabilnej młodej kobiety było słuszne. Tedros to typowy predator, który manipuluje Jocelyn w każdy możliwy sposób, wmawiając jej, że sama tego chciała. Wyraźnie widać, że mężczyzna, swoim zachowaniem, nagina wolę protagonistki pod swoje dyktando.
Światełko w tunelu
W całym tym odrzucającym rozgardiaszu można jednak trafić na pozytyw, a mowa tu o grze aktorskiej Lily-Rose Deep oraz niektórych aktorów drugoplanowych. Są to naprawdę jedyne jasne punkty całego tytułu. Już od pierwszej sceny Lily udowadnia, jak dobrze wczuwa się w rolę, kiedy to na przemian pokazuje różne emocje na sesji zdjęciowej. W jednej sekundzie przechodzi od przerażenia, po śmiech, by na końcu płakać. Aktorka potrafi zaoferować naprawdę dużo i mam nadzieję, że udział w Idolu nie przekreśli jej szansy na rozwój. W przeciwieństwie do Abela „The Weeknd” Tesfaye’go. Twórca i aktor głównej roli męskiej chciał pokazać się jako dominujący mężczyzna, ale bez przemocowych zapędów, wyszło jednak coś zgoła innego, a jego gra jest sztuczna, wręcz podkreśla komizm wielu scen.
Ostatecznie…
Idol to antyreklama przemysłu rozrywkowego, co samo w sobie nie jest złe, szkoda tylko, że dosadność każdego przesłania podkreślano kilkukrotnie, a odbiorca nie ma miejsca na domysły czy własne wnioski. Jakby wizja twórców była jedyną słuszną. Serial z dużym potencjałem okazał się niesmaczna klapą, która, mam nadzieję, nigdy nie doczeka się kontynuacji. A szkoda, mogło wyjść naprawdę coś dobrego.