Tak, tytuł nie kłamie. Choć internet zalały głównie krytyczne wypowiedzi na temat nowej produkcji HBO Max, ja mogę dopisać się do grona jej fanów (i mam na to argumenty!). Dobrze wiem, co nie zagrało, ale serialowi #BringBackAlice nie brakuje mocnych stron – i szkoda, że tak wiele osób je ignoruje, z góry skreślając absolutnie wszystko, czego świadkami byliśmy na ekranie.
#BringBackAlice – w czym problem?
Badania pokazują jasno – influencer to najmniej szanowany „zawód” w naszym kraju. Społeczeństwo kojarzy internetowych celebrytów z nieróbstwem, wiecznymi wakacjami i reklamowaniem wszystkiego, co popadnie. Tymczasem główna bohaterka serialu, Alicja Stec, jest właśnie influencerką. Już samo to wystarczy za argument, by dać produkcji minusa.
Na tym jednak nie koniec. Bohaterowie #BringBackAlice to bananowe dzieciaki, spędzające noce w klubach, ćpające na imprezach i jeżdżące drogimi furami. W szkole paradują w mundurkach, a ich życie codzienne toczy się w wielkich szklanych domach.
I jak tu nie dostać piany na ustach, gdy inni mają wszystko to, o czym wielu z nas marzy? Niechęć do nowobogactwa tak bardzo uderza wielu widzów, że przesłania im całą resztę – co widać po argumentach, jakie padają w internetowych dyskusjach. Merytorycznych opinii jest tam jak na lekarstwo, za to czystej zawiści – całe oceany. Zupełnie jakby na tę jedną, wirtualną influencerkę i jej nadzianą banieczkę miała się przelać cała niechęć do ładnych, bogatych i podziwianych.
Oczywiście, #BringBackAlice ma wiele wad, ale to nie jest zły serial. I właśnie to postaram się dzisiaj udowodnić.
#BringBackAlice – co rzeczywiście jest nie tak?
A zatem, zacznijmy od tego, co rzeczywiście może się w produkcji HBO Max nie podobać. Po pierwsze, jest to dźwięk. Jeżeli dotąd wydawało nam się, że polskie filmy mają fatalne udźwiękowienie, to twórcy #BringBackAlice krzyczą hold my beer i… wzbijają się na szczyt tragizmu. Chcecie wyraźnie słyszeć dialogi? Przygotujcie się na to, że za minutę obudzicie pół osiedla dudniącą muzyką. Najbezpieczniej oglądać wersję z napisami, albo urządzić sobie trening refleksu i czatować z pilotem w dłoni na kolejne sceny. Inaczej naprawdę nastawcie się na problemy z sąsiadami.
Druga kwestia – casting na role dorosłych. Tragiczny.
Ale może najpierw wspomnę krótko, o czym #BringBackAlice opowiada, żeby wyjaśnić, kto jest kim i dlaczego.
Otóż: historia zaczyna się w momencie, w którym do miasta wraca zaginiona przed rokiem popularna osobowość internetowa – Alicja Stec (w tej roli Helena Englert). Dziewczyna nie pamięta ostatnich dwunastu miesięcy – i z jednej strony chce odkryć prawdę o nocy swojego zniknięcia, a z drugiej – musi przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której jej znajomi ewidentnie poszli ze swoim życiem do przodu.
Jakby tego było mało – okazuje się, że Alicja to nie jedyna zaginiona – tej samej nocy zniknęła także Weronika Bielecka (Natalia Iwańska), siostra miejscowego bad boya, Tomka (w tej roli prześwietny Sebastian Dela). Czy obie sytuacje miały coś wspólnego? Cię się wydarzyło tamtej nocy? Tego dowiadujemy się na przestrzeni sześciu odcinków – i zagadka trzyma nas w napięciu do samego końca.
Serial ma dobrą obsadę młodego pokolenia, ale fatalną wśród dorosłych. Marieta Żukowska w roli mamy Alicji mogłaby się ścigać z Sandrą Korzeniak (zdolną, przecież, aktorką teatralną!) o miano największej kukły tej produkcji. Marcin Stec, jako ojciec głównej bohaterki, wypada dla odmiany tak bezbarwnie, że trzeba się solidnie wysilić, aby w ogóle go z czegokolwiek zapamiętać. Być może taki był zamysł, aby ci rodzice bananowych dzieciaków nie mieli do zaoferowania sobą zupełnie nic, ale absolutnie tego nie czuję. To po prostu był fatalny casting.
Co jeszcze może się nie podobać? Ucieknięcie w amerykański klimat. Serial ewidentnie pomyślany jest jako produkcja o charakterze międzynarodowym, która ma trafić w gusta szerszej publiczności. I mnie to akurat nie przeszkadzało. Dzieciaki chodzą do szkoły rodem z LA? Spoko. Chłopaki trenują kosza, a dziewczyny są uroczymi cheerleaderkami? Nie widzę w tym problemu. A że żyją życiem, jakim nie żyłam ja? No trudno, jedni wychowują się na blokowiskach, inni patrzą na to z góry, ze swoich szklanych domów. Tak, tacy ludzie i takie kontrasty naprawdę istnieją. Amerykańskość i odrealnienie są zarzutami wobec #BringBackAlice, które jestem w stanie zrozumieć, nawet jeżeli moje zdanie jest odmienne. Dlatego właśnie o nich wspominam.
Co nie zmienia faktu, że ten serial ma naprawdę dużo do zaoferowania.
#BringBackAlice – strona pozytywna
Czytając internetowe dyskusje można odnieść wrażenie, że omawiana produkcja jest totalnym dnem – i to, moim zdaniem, bardzo niesprawiedliwa ocena. Przejdźmy więc do tego, co może się podobać.
Po pierwsze: montaż i zdjęcia. To po prostu dobrze nakręcony serial, który nie ustępuje tak bardzo porównywanym z nim amerykańskim produkcjom.
Po drugie: casting młodej obsady. Wspomniany już Sebastian Dela i partnerująca mu Paula Czapska są fantastyczni w każdym calu: od ekspresji, po wzajemną chemię. Pozostali: Bartłomiej Deklewa, Katarzyna Gałązka i Vitalik Havryla również dają radę – w swoich niełatwych rolach są przede wszystkim autentyczni, co mocno doceniam. Jedynie Marcel Opaliński jako Michał, chłopak głównej bohaterki, nie do końca mnie przekonał. Zupełnie jakby był doklejony do fabuły z jakiejś innej rzeczywistości. Może aktorsko wypada nieźle, w końcu jemu także przypadła trudna rola, ale z jego dojrzałością, przydałoby się obsadzać go w rolach studentów albo dorosłych, a nie małolatów.
No i jest jeszcze główna bohaterka, Alicja, w którą wcieliła się wzbudzająca wiele kontrowersji Helena Englert. Miałam okazję widzieć tę dziewczynę w innej roli, gdzie sprawiała wrażenie najbardziej drewnianej figury w całej obsadzie, ale akurat w #BringBackAlice wypada bardzo dobrze. Jest odrobinę przerysowana i neurotyczna, jednak mam poczucie, że taka właśnie miała być ta postać. W ogóle najczęściej powtarzanym w internecie zarzutem wobec obsady była sztuczność, ale tutaj ewidentnie pojawia się dysonans pomiędzy oceną aktora i jego postaci. Te role tak właśnie musiały być napisane. Dzieciaki przyjmują pozy typowe dla egzystowania w grupie, no i skrywają też grubą tajemnicę, zżerającą każdego z nich w inny sposób – i cudownie oddają to na ekranie. Sama Englertówna również ma do zagrania postać z sekretem, tyle że takim… którego sama nie jest świadoma. I dobrze radzi sobie z tym zadaniem, nawet jeśli widzom przeszkadza, jaki przybiera przy tym wyraz twarzy.
Najważniejsze jednak jest to, że dla mnie #BringBackAlice broni się fabularnie. Zagadka trzyma w napięciu do samego końca. Po drodze mamy kilka plot twistów (o jeden za dużo, tak swoją drogą), które podsuwają nam kolejne rozwiązania, ale zamknięcie sprawy jest ciekawe i zaskakujące. Na pewno znajdą się tacy, co to „wiedzieli wszystko od początku”, ale nie będą oni w większości. I choćby dla tej zagadki warto obejrzeć #BringBackAlice. Od początku do końca, z należytą uwagą oraz otwartością umysłu. Bez czepiania się głupiej młodzieży, że jest głupia. Bez plucia na bogatych i popularnych. Bez przejmowania się tym, że w Trójmieście nie ma takiego liceum i niemożliwym jest, że policja tak szybko przemierza trasę od X do Y. Po prostu z otwartością. No i tym nieszczęsnym pilotem w dłoni – albo napisami.
Jakby to był amerykański serial Netflixa, połowa zarzutów pojawiających się w sieci nawet by nie zaistniała. Ale to Polska i Polacy – i już samo to stawia #BringBackAlice poprzeczkę niemożliwe wysoko. Wielka szkoda, że odbywa się to ze szkodą nie tyle dla samego serialu, co dla własnego jego odbioru. Można z tej historii wyciągnąć sporo więcej niż tylko powody do plucia.
Sprawdźcie go i oceńcie uczciwie.