Zack Snyder, wraz z małżonką – z powodu tragedii, która ich spotkała – zostawili spory projekt, jakim bez wątpienia była Liga Sprawiedliwości, mająca stanąć w szranki z innymi filmami superbohaterskimi. Na miejsce Snydera wytwórnia zatrudnia Jossa Whedona i… okazuje się, że na kinowych ekranach pojawia się coś, co zdecydowanie odbiega od wizji pierwszego reżysera. I jak sobie z tym fantem poradzić?
Na scenie wydarzeń pojawili się fani, chcący poznać wersję Zacka Snydera, z akcją #ReleasetheSnyderCut, w którą zaangażowała się również obsada Ligi… i co? Gdyby nie to, że w ostatnim czasie cały świat stanął na głowie, to pewnie nic by z tego nie wyszło. Teraz jednak – w dobie pandemii, gdy zamknięto kina, a przemysł filmowy musi się przedefiniować i odnaleźć w nowej sytuacji – losy produkcji potoczyły się zupełnie inaczej. Snyder dostał pieniądze, a obsada zrobiła dokrętki, w efekcie czego 18 marca, na HBO GO, pojawiła się niemal czterogodzinna Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera. Super, nie?
No to super czy nie?
Oglądając wcześniejsze produkcje Snydera nie tylko trudno nie zauważyć, że jest to reżyser posiadający swój określony styl, ale również nie sposób przeoczyć, że… miał on także pomysł na historię toczącą się w mrocznym uniwersum DC. Zarys jego wizji widać już w Człowieku ze stali, jednak to Batman v Superman: Świt sprawiedliwości położył naprawdę solidne fundamenty pod dalszą opowieść, z konfliktu między Bruce’em Waynem i Kryptończykiem robiąc oś fabuły, wokół której wszystko się skupia. Zantagonizowanie bohaterów, jakim tak naprawdę przyświecał przecież ten sam cel, doprowadziło do śmierci jednego z nich. Superman ginie, a świat szybko odczuwa jego brak – pojawia się bowiem zagrożenie mogące zetrzeć z powierzchni planety każdego, bez wyjątku – ludzi, Atlantów i Amazonki.
Batman nie ma teraz lekko – przygniata go nie tylko poczucie winy za śmierć Kryptończyka, ale również odpowiedzialność za losy planety, które mogą być przesądzone, jeśli jej główni obrońcy nie zaczną współpracować. W pocie czoła szuka więc kolejnych metaludzi, gotowych grać drużynowo i stanąć w obronie wszystkich mieszkańców Ziemi, nie patrząc na dawne animozje i przeszłe konflikty. To właśnie na tym skupia się pierwsza część produkcji, obrazująca proces zbierania ekipy i przedstawiając motywacje, które przyświecały jej członkom, gdy – niekoniecznie entuzjastycznie (bo przecież byli tacy, co nie od razu rzucili się Bruce’owi na szyję, krzycząc „tak!”) – decydowali się na wstąpienie w poczet Ligi. Nie będę ukrywać, że w porównaniu do produkcji Whedona, wersja Snydera na tej płaszczyźnie znacznie zyskuje – więcej czasu ekranowego, poświęconego poszczególnym superbohaterom, pozwala nie tylko lepiej ich poznać (w końcu nie każdy z nich doczekał się solowego filmu), ale także przybliża ich historię i powody działania.
Na rozwinięciu wstępu najlepiej wychodzi Cyborg. W wersji Whedona – z bliżej nieznanych mi powodów – jego postać została potraktowana po macoszemu, teraz jednak wyraźnie widać, że i on ma do odegrania kluczową rolę w walce z zagrożeniem. Kilka ciekawych scen otrzymali również Barry Allen i Arthur Curry, chociaż tego ostatniego kojarzymy przecież z solowego filmu o Aquamanie. Więcej czasu dostali jednak nie tylko protagoniści; tak się bowiem składa, że i ich przeciwnicy wyszli z cienia – Steppenwolf nie zyskał może niesamowitej głębi, ale przynajmniej przestał być figurą z papieru, która w produkcji Whedona występuje raptem przez kilka minut, by ostatecznie dostać bęcki. U Snydera pojawia się również Darkseid (oraz jego przyboczny, DeSaad), a jego motywacja do podboju Ziemi została rozwinięta i nieco lepiej przedstawiona.
Raz, dwa, trzy… Supermana wskrzeszasz ty!
Istotnym wątkiem w Lidze Sprawiedliwości Zacka Snydera jest również – jak i w wersji Jossa Whedona – wskrzeszenie Supermana. Ta konieczność nie wynika jedynie z wyrzutów sumienia, męczących Bruce’a, ale również z potrzeby chwili, bo jego moce naprawdę przydałyby się w walce z tymi złymi. Nie obejdzie się bez przedstawienia wątpliwości, jakie towarzyszą temu pomysłowi, znajdującemu się raczej w worku z ideami, które śmiało można określić jako „ostatnie deski ratunku”. Także ściągnięcie Lois Lane pod pomnik bohatera i scena z Flashem z przyszłości nabierają większego sensu i przestają sprawiać wrażenie pozbawionych logicznego uzasadnienia.
Nie ukrywam, że wiele z tego, co widzimy w produkcji Snydera, zasługuje na pochwałę. Są jednak pewne fabularne głupotki, na które trudno przymknąć oko (niektóre z nich pojawiają się i u Whedona). Ot, chociażby ukrycie jednej z Kości – tej należącej do ludzi – w płytkim dołku w ziemi, gdy Amazonki i Atlanci przyłożyli się do tego znacznie bardziej. Fani zaś, którzy mają za sobą seans Aquamana, dostrzegą także pewne znaczne rozbieżności – okazuje się bowiem, że podwodny lud, by porozmawiać, wyczarowuje pod powierzchnią bańki powietrza (co w filmie o Arthurze potrafiła jedynie Mera). Nie byłoby to jednak większym problemem, gdyby nie sugestia Wonder Woman, że umiejętność oddychania zarówno na lądzie, jak i w wodzie stanowi efekt tego, iż Curry to mieszaniec. Z tego bowiem wynika, że – hej! – praktycznie każdy Atlanta nim jest, skoro nie dusi się poza akwenami. Nie mówiąc o tym, że Diana świetnie sobie radzi z obchodzeniem zabezpieczeń jaskini Batmana, ale ma już problem z tak prostą czynnością, jak zaparzenie herbaty.
Oczu nie wykole?
W porównaniu do wersji Whedona (powtórzyłam ją z bólem, bo – przyznaję się do tego bez bicia – niewiele z niej pamiętałam), Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera pozbawiona została kolorowych filtrów, które zastąpiono tym, czego w poważnej produkcji o dylematach moralnych zabraknąć nie powinno: stonowanymi barwami, odcieniami czerni i szarości, mrokiem oraz patosem. Nie brakuje wzniosłej muzyki, podniosłych dialogów, a efektów slow motion jest tak wiele, że właściwie nietrudno dojść do wniosku (i nie będzie to pomysł bez żadnych podstaw), że specjalną mocą wszystkich metaludzi stanowi poruszanie się w zwolnionym tempie, niezależnie od tego czy jest to właśnie widowiskowe salto, zarzucenie włosami, czy zdjęcie przez Aquamana koszulki.
I chociaż generalnie ścieżka dźwiękowa Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera jest całkiem przyzwoita, podkreślając w odpowiednich momentach powagę i patos sceny (tak, do tego ten soundtrack nadaje się naprawdę dobrze), to drażnił mnie muzyczny przypisany do Wonder Woman. To wycie może doprowadzić do szewskiej pasji każdego, nawet najbardziej cierpliwego widza – w niektórych momentach pojawia się bowiem zupełnie z czapy, gdy Diana jest na ekranie już od kilku chwil lub właściwie… nie robi absolutnie nic widowiskowego. Na szczęście to jedyny taki przypadek, że dźwięk występujący w filmie po prostu irytuje (ewentualnie rzuca się on aż tak mocno w uszy, że po prostu przesłania wszystkie inne, mające mniejszą moc przebicia).
Summa summarum
Nie da się ukryć, że cztery godziny to naprawdę sporo czasu, co jest w stanie skutecznie uniemożliwić obejrzenie produkcji na raz. Wszystko ułatwia fakt, że Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera podzielona została na rozdziały, które nie tylko porządkują historię, ale również dają świetną możliwość do tego, by spauzować film i zrobić sobie – dłuższą lub krótszą – przerwę. Jeśli jednak zamierzacie zobaczyć ten tytuł wyłącznie dla sceny z Jokerem, to z góry ostrzegam, że nie jest ona szczególnie powalająca.