Choć już od czasu premiery w październiku 2020 roku można było traktować Emily w Paryżu bardziej jak umilacz czasu niż rozrywkę z wyższej półki, to pierwszy sezon nie pozostawił po sobie najgorszego wrażenia. Uroczo ludzie, piękne widoki słynnego miasta, zajmująca fabuła i szczypta humoru zadecydowały o całkiem sporym sukcesie produkcji. Wydawało się, że więc, że kontynuacja będzie równie udana i dostarczy widzom mnóstwa pozytywnych emocji.
Niestety, na nadziejach się skończyło, ponieważ drugi sezon Emily w Paryżu to ogromna porażka.
Krótkie wprowadzenie
Na początek – o czym jest ta historia? Zaczyna się od pożegnania głównej bohaterki z Ameryką i przybycia do Paryża, gdzie przez dwanaście miesięcy przyjdzie jej rozwijać marketingową karierę. Zdobycie zaufania w nowym zespole nie jest jednak łatwe. Dziewczyna nie zna francuskiego, a swoją amerykańskością przytłacza eleganckich, poważnych i wymuskanych paryżan. To zderzenie dwóch kultur już od początku odpowiada za sektor humorystyczny w serialu, choć trzeba przyznać, że nie ma w tym nic odkrywczego – ot, kolejne powielenie stereotypów dotyczących narodowości ze sporą porcją wpadek językowych. Niby nic odkrywczego, ale jest w tym jednak jakiś urok i pierwszy sezon naprawdę pozytywnie nastraja.
>>Polecamy: Dlaczego wszyscy nienawidzą Emily? „Emily w Paryżu” — recenzja serialu<<
Niestety o drugim nie da się powiedzieć tego samego. I podziwiam samą sobie, że po początkowych odcinkach nie powiedziałam „dość” i nie wyłączyłam Netflixa w cholerę, bo wymagało to porządnej dawki samozaparcia.
Emily w Paryżu – drugi sezon
Kontynuację przygód panny Cooper w stolicy Francji zaczynamy w miejscu, w którym się z nią pożegnaliśmy. Emily nadal pracuje w agencji marketingowej, nadal ma sercowe dylematy i nadal zdarza jej się zaliczać potężne towarzyskie wpadki.
Pierwsze odcinki nowego sezonu to głównie plątanie rozpoczętych wcześniej wątków romantycznych. Ogląda się to z bólem, bo choć odtwórczyni głównej roli – Lily Collins – jest prześliczną, słodką dziewczyną, jej bohaterki absolutnie nie da się polubić. Ani zrozumieć.
Emily Cooper nie jest zarozumiała ani wyrachowana, nie łamie ludziom serc z podłości. Po prostu okazuje się, za przeproszeniem, głupia i myśli, że wszystko można usprawiedliwić. A czym? Porywami serca, oczywiście. To, ile osób przy tym krzywdzi, pozostaje bez znaczenia. Z zażenowaniem obserwowałam jej poczynania w pierwszych odcinkach nowego sezonu, gdy udowadniała, że uczucia innych nie są dla niej ani trochę istotne, że przyjaźń to tylko puste słowo i że warto dążyć do celu po trupach. I gdy już myślałam, iż będzie lepiej, bo ostatnie epizody przynoszą w tym temacie nieco spokoju, otrzymujemy zakończenie, które znowu przywołuje dobrze nam znaną twarz głupiutkiej dziewczyny z Ameryki. Dziewczyny zachowującej się jak rozkapryszona, rozedrgana czternastolatka. Dziewczyny pozbawionej jakichkolwiek zasad moralnych.
I autentycznie zaczynam się zastanawiać, czy celem twórców tego serialu nie było pokazanie światu, że Paryż jest krainą miłości, gdzie absolutnie wszystkie chwyty są dozwolone, a Francuzi to w gruncie rzeczy ludzie, których nie ruszają zdrady i złamane serca, bo w ich naturze leży skakanie z kwiatka na kwiatek.
Okropność.
A to nie jedyne powielenie idiotycznych stereotypów, z jakim mamy do czynienia w drugim sezonie Emily w Paryżu. I właściwie sama nie wiem, które jest gorsze.
Wątki wschodnie w serialu Netflixa
Nie tylko pracą i romansowaniem żyje Emily Cooper. Dość istotnym motywem okazują się także jej próby nauczenia się języka francuskiego. W tym celu dołącza do grupowych zajęć, gdzie poznaje ludzi z całego świata. Jedną z nowych epizodycznych bohaterek produkcji Netflixa okazuje się Petra – tandetnie umalowana i kiczowato ubrana dziewczyna z Ukrainy. Nie będzie wielkim spoilerem, jeśli zdradzę, że ten powiew wschodu ma na celu włączenie do fabuły wątku kradzieży.
Tak, pośród pięknych i wymuskanych elegancików z Francji, Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych pojawia się tanio wyglądająca panienka. W dodatku złodziejka. Mogłaby być Polką albo Rosjanką, bo już nieraz przedstawiano nas w taki (lub podobny) sposób w zachodnich produkcjach, ale tym razem na tapet wzięto sobie stereotypową ukraińską dziewczynę i wsadzono ją do fabuły jako kontrast dla reszty bohaterów. Wypada to obrzydliwie i krzywdząco, ale dobrze wiem, że wielu widzów nie będzie dostrzegało w tym żadnego problemu. I ja także wiem, że to „tylko serial” i że od początku jego twórcy bazowali na pewnym przerysowaniu, ale jednocześnie jestem przekonana, iż nikt nie wpadłby na to, żeby bazarową dziewczyną o lepkich rękach okazała się na przykład Niemka, Szwedka czy Brytyjka.
A dziwi mnie to tym bardziej, że wątek ten nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla fabuły i jest dorzucony zupełnie od czapy, żeby wypełnić czymś przestrzeń.
Przykre.
Jak wypada drugi sezon Emily w Paryżu?
O ile pierwsza seria przygód panny Cooper była dla mnie miłą rozrywką, szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, iż obie pracujemy w marketingu, o tyle druga pozostawiła we mnie duży niesmak.
Poziom jakości drastycznie zjechał w dół, a pocztówkowe ujęcia Paryża czy widok modnych fatałaszków nie są już wystarczającym argumentem, by dać się porwać tej historii. Zbyt wiele ciar żenady przebiegło po moim ciele i zbyt wiele było tu rozczarowań, abym mogła polecić komukolwiek oglądanie drugiego sezonu Emily w Paryżu. Jeśli chcecie pozostać z choć trochę dobrymi wrażeniami, poprzestańcie na pierwszej serii odcinków. Ta nowa nie przynosi zupełnie niczego dobrego.