Walka w kisielu. „Zabójcze maszyny” – film vs książka

-

Nazywa się Peter. Peter Jackson. I jest jednym z najpopularniejszych reżyserów współczesnych czasów, na co duży wpływ miały dwie filmowe trylogie będące ekranizacjami dzieł J.R.R. Tolkiena – Władcy Pierścieni i Hobbita. O ile pierwsza produkcja spotkała się z pozytywnymi opiniami, to przy drugiej miłośnicy twórczości brytyjskiego pisarza posiadali sporo uwag do koncepcji, jaką zaprezentował im nowozelandzki scenarzysta. Jedno jest jednak pewne – Jackson potrafi stworzyć niesamowitą krainę, do której chciałby się przenieść każdy z nas (a przynajmniej większość).

Minęło kilka dobrych lat odkąd Peter oddał nam ostatnią część Hobbita. Czy kiedyś powróci jeszcze do Śródziemia? Nie wiadomo, podobno nigdy nie mówi się nigdy, więc na odpowiedź przyjdzie nam poczekać. To jednak nie znaczy, że Nowozelandczyk oddaje się błogiemu lenistwu, do kin wszedł właśnie film, do którego przyłożył rękę, wprawdzie nie stanął za kamerą, za reżyserię obrazu odpowiada Christian Rivers, jednak dołączył do procesu twórczego powstawania scenariusza produkcji. Zresztą przy kręceniu Zabójczych maszyn, bo o tej pozycji mowa, spotkało się wiele osób odpowiedzialnych za Władcę Pierścieni i Hobbita.

Zanim wybrałam się na seans, zapoznałam się, jak na książkoholika przystało, z papierową wersją historii, jaka wyszła spod pióra Philipa Reeve’a. Powieść (jej recenzja TUTAJ) mnie zachwyciła, wciągnęła i udowodniła, że jeśli się chce, można wymyślić dobrą i oryginalną opowieść, z fascynującymi i należycie wykreowanymi bohaterami oraz zajmującą fabułą. Dlatego wprost nie mogłam się doczekać jej adaptacji, zdawałam sobie sprawę z faktu, że osoby, jakie się za nią zabrały, dokładnie wiedzą, jak zdziałać ekranową magię, by oczarować widza i w odpowiedni sposób oddać cześć papierowej pozycji i jej autorowi.

Oczywiście wiele rzeczy było w stanie pójść nie tak. Nie od dziś wiadomo, że ekranizacje bardzo często rozczarowują, zwłaszcza miłośników papierowej wersji, albo wręcz wywołują oburzenie. Jak wypadły Zabójcze maszyny? Przeczytajcie!

Główne postaci historii

Philip Reeve wykreował naprawdę ciekawe postaci – nie tylko pierwszo-, ale drugo- oraz trzecioplanowe. Każda z nich ma w książce swoje pięć minut, o każdej dowiadujemy się kilka interesujących faktów i każda zapada w pamięci czytelnika. Wprawdzie podział na tych dobrych i złych jest jasny, ale pojawia się też kilka person, które trudno przyporządkować tylko do jednej z tych kategorii. Przed twórcami filmu pojawił się więc nie lada problem – odpowiedni dobór aktorów, tak, aby pasowali do postaci z powieści. Czy podołali zadaniu? Zdecydowanie!

Robert Sheehan idealnie sprawdził się jako Tom Natsworthy – mądry, zabawny i nieco zwariowany gaduły, który marzy o wielkich podróżach, jednak po tragicznej śmierci rodziców postanawia zostać w Londynie i przystąpić do Cechu Historyków oraz zająć się badaniem przeszłości. Jego droga splata się z tą Hester Show i od tej pory życie chłopaka wywraca się do góry nogami. Trudno nie lubić Toma – zarówno książkowego, jak i filmowego. Trudno także napisać, która „wersja” okazała się ciekawsza. Na pewno w powieści dowiadujemy się o nim więcej, widzimy jego przemianę, to, jak zmienia spojrzenie na sprawy związane z życiem poza Londynem. W filmie nie odarto go z charakteru, wręcz przeciwnie – Natsworthy nie traci nic ze swojego uroku, a Robert czuje się w tej roli jak ryba w wodzie. Sheehan zresztą znany jest z grania komediowych, nieco zadziornych postaci (jak Simon Lewis czy Nathan Young).

Hera Hilmar zagrała temperamentną i zbuntowaną Hester Shaw. I nie skłamię, gdy napiszę, że nie mam jej nic do zarzucenia, ani osobom, które postanowiły obsadzić młodą aktorkę w tej roli. Doskonały wybór – Hera to wypisz-wymaluj Hester, i nie chodzi tylko o charakteryzacje. Już nie mogę się doczekać aż poznam dalsze losy Hilmar – zarówno filmowe, jak i książkowe.

Pojawia się jednak mały zgrzyt – chodzi mi o fakt, że w kinowej produkcji za mało czasu poświęcono relacją tej dwójki. Nie zrozumcie mnie źle, jeśli nie czytaliście powieści, nie zauważycie żadnych nieścisłości, jednak osoby, które znają pierwowzór, poczują pewien niedosyt. W książce było więcej dogryzania sobie, zabawnych chwil i docierania się. Rozumiem, że kinowa produkcja ma czasowe ograniczenia, jednak dodanie kilku lub kilkunastu minut nie zrobiłoby większej różnicy, zwłaszcza że inne filmy twórców omawianej pozycji miały sporo powyżej dwóch godzin.

A jak wypadł antagonista? Nie od dziś wiadomo, że Hugo Weaving potrafi grać, więc także i w tym obrazie pokazał, na co go stać. Idealnie oddał szaleństwo i oddanie sprawie Valentine’a, choć scenarzyści dodali kilka rzeczy od siebie, stworzyli mroczniejszą postać niż ta przedstawiona przez Reeve’a.

Postaci w cieniu

I tutaj pojawia się pewien zgrzyt, jeśli chodzi o filmową wersję Zabójczych maszyn. Nadal podtrzymuję moje wcześniejsze słowa – dobrano naprawdę dobrych aktorów do poszczególnych ról. Jihae Kim jako Anna jest niesamowita, Leila George to idealna Katherine Valentine, Stephen Lang zachwyca, będąc Shrike’em, a Colin Salmon to wymarzony Chudleigh Pomeroy. Mogłabym tak pisać o każdej znaczącej postaci pojawiającej się w filmie i książce, ale wtedy to starcie miałoby kilka stron. Wspomnę jeszcze tylko, że moim numerem jeden historii jest Kapitan Khora, mam nadzieję, że w przyszłości dowiemy się o nim nieco więcej.

Już więc wiecie, że aktorsko jest dobrze. I znowu napiszę, że jeśli nie czytaliście książki, zapewne nie zwrócicie uwagi na to, co ja. Kolejny raz wspomnę o czasie – w powieści poruszono więcej wątków, poprowadzono je wolniej i więcej się działo. Katherine miała do odegrania znaczącą rolę, do tego Cech Historyków został jedynie wspomniany, a szkoda, bo ci ludzie, to niesamowite persony. Szkoda, że twórcy filmu nie skupili się na wydarzeniach w Londynie tak jak na tych rozgrywających się poza nim. W książce to wielkie mechaniczne miasto także staje się bohaterem, w ekranizacji to po prostu miejsce na kółkach. I tu dochodzimy do kolejnego punktu.

Historia

Jak można się było spodziewać, w ekranizacji dodano sporo nowych elementów, a także pominięto pewne, o czym pisałam wyżej. I muszę przyznać, że o ile nie mam nic przeciw inwencji twórczej reżysera i scenarzystów, dzięki temu czułam się czymś zaskoczona, o tyle wolałabym, aby nie pominięto tak ważnych aspektów książki. Owe pominięcia są związane z ograniczeniem roli Londynu i bohaterów w nim przebywających.

Ale nie tylko. W książce Reeve pokazuje społeczeństwo po wojnie sześćdziesięciominutowej, w filmie owszem, widzimy świat po zagładzie, ale o samym tragicznym wydarzeniu tylko się wspomina. A przecież ma ono ogromny wpływ na to, co się dzieje. Tak samo jak cała historia wokół miejskiego darwinizmu – co to jest, na czym polega, jakie są jego skutki. Sceny pościgu miasta za innymi zmechanizowanymi ludzkimi siedziskami ludzi stanowią jedną z głównych osi pozycji Reeve’a, a w ekranizacji znowu potraktowano ten aspekt po macoszemu.

Werdykt

Zabójcze maszyny to niesamowita historia – to jedna z lepszych książek, z jakimi zapoznałam się w tym roku, to także dobry film, który warto obejrzeć, nieważne, czy czytaliście powieść, czy nie. Jeśli chodzi o to, która wersja wygrywa to starcie – oryginał czy ekranizacja – minimalnie lepsza okazuje się książka. Ale tylko dlatego, że jest bardziej rozbudowana fabularnie, czytelnik więcej się z niej dowiaduje. To jednak nie oznacza, iż film okazuje się zły, wręcz przeciwnie. Gdybym nie znała pierwowzoru, nie byłabym taka czepliwa.


INNE WALKI W KISIELU

Walka w kisielu. „Mroczne umysły” – film vs książka

Walka w kisielu. „Ania z Zielonego Wzgórza” – serial vs film

Walka w kisielu. „Pułapka czasu” – film vs książka

Monika Doerre
Monika Doerre
Dawno, dawno temu odkryła magię książek. Teraz jest dumnym książkoholikiem i nie wyobraża sobie dnia bez przeczytania przynajmniej kilku stron jakiejś historii. Później odkryła seriale (filmy już znała i kochała). I wpadła po uszy. Bo przecież wielką nieskończoną miłością można obdarzyć wiele światów, nieskończoną liczbę bohaterów i bohaterek.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu