Kiedy idziecie do księgarni, naturalnym jest, iż będziecie przeglądać to, co jest w asortymencie danego sklepu. Jednak w pewnym momencie można się zdziwić, gdy pośród okładek i nazwisk autorów, znajdą się angielskie tytuły, a przecież jesteśmy w Polsce. Moda, a może coś więcej?
To raczej tendencja do tego, by zostawiać tytuły (również podtytuły), jak pozostały one przygotowane, by dawać je do sprzedaży. Oczywiście nietrudno się temu dziwić, ponieważ taka praktyka ma sens, lecz to nie jedyny powód.
Dlaczego więc nie tłumaczy się tytułów?
W pierwszej chwili, kiedy tak się nad tym zastanowić, to odpowiedź jest bardzo prosta – to wina social mediów. By coś się w nich niosło, liczba czynników na to wpływających (w tym właśnie tytuły i podtytuły) musi być taka sama, niezależnie od platformy i jej języka. Oryginalny tytuł zatem odbije się echem zarówno w Polsce, jak i innych krajach, gdyż jest poniekąd uniwersalny.
To oczywiście ma sens, jednak stwarza od razu pewien problem – w Polsce masa ludzi nie zna języka angielskiego, przynajmniej nie na tyle dobrze, aby z łatwością czytać jakieś publikacje w oryginale. W końcu nie chcemy, by książki były przywilejem dla elity (chociaż są ludzie, którzy uważają, że nie znajdzie się w tym nic złego), stąd tłumaczenie powinno być dostosowane do tego, na jakim rynku promowana jest dana publikacja.
Ludzie to wzrokowcy, co sprawia, że obwoluta zapada im w pamięć, jednak problematycznym może staje się znalezienie książki na Polsce, gdy stoi ona zwrócona do nas grzbietem, a my nie rozumiemy, co na nim napisano. I jasnym w tym miejscu jest również to, iż wielu wydawców zostawia okładki niezmienione względem swojego obcojęzycznego oryginału, więc czemu nagle tytuł miałby stać się czymś mniej rozpoznawalnym na rynku światowym?
Wspaniałym przykładem tutaj są chociażby dzieła autorów takich jak Gary John Bishop, Mark Manson czy Ryan Holiday. Oczywiście wiem, iż to nazwiska już mocno rozpoznawalne w swoich odpowiednich dziedzinach, jednak bez trudu można wskazać ich książki, kiedy tylko się na nie trafi w księgarni, właśnie z powodu tego, że okłada nie różni się diametralnie od innych tytułów tych autorów.
Moment, są jednak rzeczy, jakich nie da się przetłumaczyć!
No pewnie, że są, były i będą dalej. Wiadomo, iż nie zmienimy chociażby nazw krain, ras potworów czy przezwiska jakiegoś bohatera lub innych nazw własnych, bo rzadko jest to wykonalne w taki sposób, by zachowało sens. To są właśnie te momenty, gdy coś powinno zostać tak, jak autor to stworzył i dyskusje nie mają tu znaczenia.
Wystarczy wspomnieć szeroko nielubiany przekład słynnego Władcy Pierścieni w wersji Jerzego Łozińskiego – choć tłumacz włożył w swą wersję Tolkiena sporo pracy, próbując dostosować ją do polskich realiów i polskiego „czucia” poprzez zamianę chociażby Bagginsa na Bagosza, nie spotkało się to z aprobatą sporej rzeszy odbiorców. Bądź co bądź, tytuł ten jest tworem angielskim, angielskiego pisarza, spisanym na podstawie jego (angielskich) przeżyć i opartym na angielskiej wrażliwości. Nie można jednak zaprzeczyć, iż przekład Łozińskiego mimo wszystko ma swoich fanów, szczególnie wśród miłośników operowania naszym ojczystym językiem w sposób nowatorski.
Panie, ale rynek…
Wiemy, że rynek wydawniczy rządzi się swoimi prawami i zasadami, zwłaszcza w marketingu, gdzie częściej podąża się częściej za szybko zmieniającymi się trendami, które zwyczajnie lepiej się sprzedają. Nieuniknionym jest zatem (i mało zaskakującym) fakt, iż im lepiej dany produkt został dopasowany do panującej mody na platformach społecznościowych, tym lepiej się sprzeda.
Szkoda jednak, że dziś przeciętny odbiorca nie kupi konkretnej publikacji z powodu obcego języka na obwolucie, niezależnie od tego, iż zawartość może być po polsku.
Takie działania, które w efekcie ujednolicają to, jak promowana jest dana książka, są na takim etapie, gdzie widzimy niecelowe pominięcie jakiegoś rynku, właśnie z faktu na język. Oczywiście, jasnym jest chęć, by dana książka trafiła do jak największej liczby odbiorców za pomocą social mediów, lecz nie będzie to wykonalne, kiedy zapomnimy, że czytelnicy wcale jednolici nie są.
Wydawcy boją się tłumaczeń książek?
Każdy, kto dziś ogląda filmy, seriale czy pochłania komiksy oraz książki, posiada pełną świadomość, że istnieją po prostu takie nazwy, których nie da się przełożyć, i tak jak pisałem wcześniej, trzeba je zostawić. Jesteśmy jednak krajem, gdzie zdolności językowe są naprawdę na różnych poziomach, co sprawia, że wielu z nas po prostu po dany tytuł nie sięgnie, gdyż boi się, iż czegoś nie zrozumie.
I bywa to smutne, bo umówmy się – język polski (niezależnie od tego, ile posiada w sobie neologizmów i naleciałości z innych dialektów na świecie) jest dalej piękny i pozwala na odkrycie sporo wspaniałych dzieł kultury, niezależnie od ich formy.
Tłumaczmy książki, dla dobra ogółu!
Osobiście jestem takim przypadkiem, któremu tłumaczenie lub jego brak nie robi różnicy, ale znam też dużo ludzi, jakim polski przekład mógłby otworzyć oczy na wiele naprawdę świetnych książek, jednak niestety realia nie są takie piękne.
Wiadomo, wiąże się to z dodatkowym nakładem działań samego wydawnictwa oraz tłumacza „tyrającego” nad daną pozycją, lecz uważam, że w ogólnym rozrachunku wielu z nas na tym skorzysta i sytuacja odbioru kultury w naszym kraju będzie lepsza niż lata temu.
Oczywiście cała ta sytuacja ma swoje plusy i minusy!
Z jednej strony pojawia się problem z tym, że pewne tytuły nie trafiają do odbiorców właśnie z powodu tego, iż nie znajdziemy ich odpowiednich przekładów. Natomiast z drugiej — istnieją ograniczenia, by stworzyć coś takiego.
Robi się z tego trochę błędne koło, generujące więcej problemów niż rozwiązań. Na chwilę obecną można jedynie usiąść i patrzeć, w jaką stronę pójdzie cała ta sytuacja i co się stanie w wyniku pochylenia się nad nią.
Pozostaje jednak zadać sobie pytania: dlaczego translacja dalej bywa czymś tak nie do końca scentralizowanym i ustalonym? Czy nie możemy zostawić języka polskiego i tworzyć następnych przekładów głównie z zamysłem, zwiększenia dostępu do gigantycznej ilości materiałów kultury dla innych? Może zaczniemy doceniać i bardziej dostrzegać pracę tych, którzy siedzą przy przekładach?
Z tymi pytaniami pragnę na ten moment zostawić ten temat, mając cichą nadzieję w sercu, że obecna sytuacja oraz podejście do przekładów będą o wiele lepsze niż teraz.