Czasem lubię się bać. Nie chodzi mi o to, żeby w produkcji zastosować hektolitry krwi i zniesmaczyć widza. Osobiście wolę, gdy twórcy bardziej skupiają się na psychologicznym aspekcie danej postaci, a nie tylko na efektach.
Kiedy boję się przejść kilka metrów do łazienki, bowiem zdaje mi się, że gdzieś w mroku korytarza czai się na mnie zło, wtedy wiem, że widziałam dobry horror. Nie żartuję, miałam tak po obejrzeniu obrazu zatytułowanego Kiedy gasną światła. Czy równie mocno przeżywałam Poronionego?
Co się skrywa w naszych duszach?
Mary prowadzi zwyczajne i raczej szczęśliwe życie, a przynajmniej z całych sił się o to stara. Widz poznaje jej historię od momentu, gdy musi przejść przez makabryczne okoliczności porodu, w trakcie którego pojawiają się pewne komplikacje. Na ich skutek jedno z bliźniąt rodzi się martwe. Kobiecie jest ciężko poradzić sobie z dramatycznym przeżyciem. Jej mąż, Jack, pragnie jedynie, by wszystko wróciło do normy. Mary nie pozwala niczego zmieniać w pokoju dzieci, zachowuje się tak, jakby żyły oba . Pewnego dnia zaczynają dziać się specyficzne rzeczy, na przykład drzwi same się zamykają, kobieta słyszy czasem płacz innego niemowlęcia, a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze dziwaczne wizje. Mary początkowo ukrywa przed mężem i psychiatrą te dość irytujące zdarzenia, ale ile czasu z nimi wytrzyma i kiedy zwariuje?
Niepewność i lęk
Zaczynając seans tego filmu, nie miałam wygórowanych oczekiwań, chciałam jedynie przeżyć wiele emocji podczas jednego z tych zimnych, jesiennych wieczorów. Fabuła nie od razu mnie wciągnęła, bowiem trzeba przyznać, że wydarzenia są rozwleczone w czasie do granic możliwości. Lecz to wszystko składa się na karb konieczności stopniowego wprowadzenia widza w opowiadaną historią, żeby nie rzucać go za szybko na głęboką wodę. A rozkręca się ona z każdą minutą, aż w końcu dochodzi się do wniosku, że nie ma nawet czasu na zaczerpnięcie chociaż jednego głębokiego oddechu.
Poroniony to wręcz idealny przykład na to, iż nie trzeba hektolitrów krwi, aby zszokować widza i wzbudzić w nim zdumienie. Wystarczy szereg wydarzeń, trudnych do przewidzenia i wywołujących niepokój, aby wbić odbiorcę w fotel i sprawić, że zapamięta dany film na dłuższy czas, a nie jedynie na kilka najbliższych dni. Pomimo tego, że niektóre zdarzenia były dość łatwe do przewidzenia, to jednak twórcom udało się również zastosować takie chwyty, których na przykład ja w życiu bym się nie spodziewała.
Przekazanie różnorodnych emocji
Należy to przyznać otwarcie – większość filmu zdobyła Christie Burke, odgrywająca rolę Mary, a więc głównej bohaterki. Świetnie ukazała młodą dziewczynę, która po utracie ukochanego dziecka zaczyna miewać dziwne omamy. Słyszy, że drzwi się zamykają albo sama zostaje uwięziona w jakimś pomieszczeniu, żeby w międzyczasie demon mógł zająć się jej żyjącą pociechą. Uważam, że dość schematycznym jest myślenie bliskich osób z omamami, mianowicie ktoś twierdzi, że widzi dziwne rzeczy, że go to coraz bardziej przeraża, zaś rodzina wychodzi z założenia, iż jedyne wyjście z, do tego stopnia patowej sytuacji polega na wizycie u psychiatry. Tak też było i w Poronionym. Mary tak naprawdę zostaje ze wszystkim sama, bowiem nawet mąż jej nie wierzy, zwłaszcza że na nagraniach z kamer wszystko przedstawia się zgoła inaczej.
Dać się wciągnąć?
Oczywiście, że tak! Produkcja ta może nie jest wysokich lotów, jednak do pewnego stopnia wciąga i ukazuje najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Warto obejrzeć dla samych zaskakujących scen, ale również dla roli Christie Burke, odgrywającej coraz bardziej
zagubioną młodą dziewczynę, która pewnie tak naprawdę nie pojmuje do końca, co się z nią dzieje.
Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości Fest Makabra
Tytuł oryginalny: Still/Born
Reżyseria: Brandon Christensen
Rok powstania: 2017
Czas trwania: 1 godzina 27 minut
INNE RECENZJE FEST MAKABRA
Problemy życia nie całkiem codziennego. „Wyleczeni” – recenzja filmu