Przed twórcami filmu Pułapka czasu postawiono trudne zadanie – musieli zekranizować książkę, klasykę literatury młodzieżowej. I to nie byle jaką powieść, bo pozycja Madeleine L’Engle to dość specyficzny twór, splatający ze sobą elementy fantastyczne z nauką, poruszający ważny temat dotyczący inności, pokazujący, jak wielki jest Wszechświat. Brzmi ciekawie, prawda?
Niestety książka bardzo mnie rozczarowała – w myśl zasady „najpierw powieść, potem film” chciałam przed obejrzeniem disneyowskiej produkcji zapoznać się z jej literackim pierwowzorem. Zwłaszcza że Wydawnictwo MAG postanowiło wydać powieść w nowej, przepięknej oprawie, która aż krzyczała, żeby po nią sięgnąć.
Tak to właśnie bywa – papierowa pozycja mami swoją cudowną obwolutą, twórcy jej ekranizacji bombardują cię zapowiedziami filmu, do tego dochodzą jeszcze kolejne wielkie nazwiska obsady produkcji Disneya. I jak tu nie dać się oczarować? Jak nie sięgnąć po książkę i potem nie obejrzeć jej przeniesionej na ekrany wersji?
A potem czyta się powieść i czar pryska. Papierowa Pułapka czasu to ciekawy koncept, niezwykła wizja, ale przez nadmiar pomysłów do całej opowieści wkrada się chaos, autorka porusza za dużo problemów, przeładowuje historię, przez co odbiorca momentami odpływa gdzieś myślami, gdyż fabuła okazuje się zbyt… abstrakcyjna. Nie dziwcie się więc, że zaczęłam mój wywód słowami „przed twórcami filmu Pułapka czasu stało trudne zadanie”. Bo tak właśnie było – musieli tchnąć życie w opowieść, która może i ma kilka interesujących rozwiązań, jednak w ogólnym rozrachunku wypada dość blado.
Był sobie Wszechświat
W Polsce film nie wszedł na ekrany kin, ponieważ za oceanem nie przyniósł oczekiwanego dochodu. Więcej na niego wydano niż dzięki niemu zarobiono. I nie pomogły głośne nazwiska, jak Winfrey, Witherspoon, Kaling czy Pine. Muszę przyznać, że teraz doskonale rozumiem posunięcie polskiego dystrybutora dotyczące niewprowadzenia produkcji do kin.
Zacznijmy jednak od początku, czyli w tym przypadku od przybliżenia fabuły filmu. Oto opowieść o nastoletniej Meg Murray – córce wybitnych naukowców, którzy pragną jednego, odkryć nieodkryte. Ojciec dziewczynki, grany przez Chrisa Pine’a Alex Murry, ma jedno marzenie, chce „przybić piątkę ze Wszechświatem”. Robi więc wszystko, by zrealizować zamysł związany z podróżami po kosmosie, ale takimi bez wykorzystania statków. Pewnego dnia bohater znika.
Mijają lata, dokładnie cztery, a Alex nie powraca. Meg nie traci jednak wiary, wie, że jej ojcu nic się nie stało, niestety jej sąsiedzi, nauczyciele i ogólnie społeczność miasteczka, w jakim żyje, uważają inaczej. Zginął, uciekł, znalazł sobie nowy dom, inną rodzinę – teorie mnożą się jak grzyby po deszczu. Jednak prawda jest o wiele bardziej… nie z tego świata.
Nadchodzi dzień, kiedy dziewczynka zostaje poproszona o udział w misji ratowania świata. Dzięki temu może odnaleźć swojego zaginionego rodziciela. W przygodzie mają jej towarzyszyć młodszy brat Charles Wallace i kolega ze szkoły Calvin. Czy trójce śmiałków uda się uratować Wszechświat i odnaleźć doktora Murraya?
Ekranizacja bez duszy
Czy walka z wiatrakami ma w ogóle sens? Skoro książka posiada więcej wad niż zalet, czy jej ekranizacja może zniwelować mankamenty papierowej wersji? Okazuje się, że nie, przynajmniej nie w tym przypadku. I choć powieść nie należy do moich ulubionych, muszę przyznać, że i tak wypadła lepiej niż film.
Ekranizacja nie jest może chaotyczna, ale posiada jedną wadę, obok której nie da się przejść obojętnie – spłyca książkę Madeleine L’Engle. Bez znajomości literackiego pierwowzoru widzowi umknie naprawdę wiele rzeczy. Owszem, w filmie zostaje poruszony tak mocno wyeksponowany w powieści motyw inności. Meg jest szykanowana w szkole, ludzie śmieją się z jej ojca, wspomina się o wadach protagonistki. Ale to by było na tyle.
W książce ten motyw posiada bardzo duże znaczenie – stanowi jej główną oś fabularną. Bohaterka ma problemy w szkole, przez to, że się buntuje, co z kolei jest związane z zaginięciem jej ojca i wszystkimi plotkami, jakie słyszy na jego temat. Do tego dochodzą głosy mówiące, że jej brat, Charles, to dziwadło. Miłe i kochane, ale jednak jest inny. Zachowuje się bowiem inaczej niż dzieci w jego wieku, co oznacza, iż nie należy do normalnych.
Inność to zło, jakie należy tępić, o czym przekonują się bohaterowie książkowej historii, kiedy trafiają na planetę opanowaną przez To. I tutaj mam wielki żal do twórców filmu, że nie potrafili wykorzystać najlepszej sceny z powieści. Pojawia się miasteczko „idealne”. Piszę to słowo w cudzysłowie, gdyż, jak łatwo się domyślić, wcale takim nie jest. To zaprowadził w nim porządek – nie ma żadnej inności, żadnego odstępstwa od reguł, żadnego podejmowania własnych decyzji. Jeśli ktoś wyjedzie przed szereg, zostanie surowo ukarany.
Kolejny raz podkreśla się, oczywiście w książce, że inność jest zła, prowadzi do konfliktów, dlatego należy ją wyplenić. Nie znając powieści, widz nie domyśli się, o co chodzi w disneyowskim obrazie, kiedy pojawia się sekwencja miasteczka, w którym każdy robi dokładnie to samo. Dzieci stoją przed jednakowymi domami i w tym samym tempie odbijają piłki, ich matki wychodzą i wołają swoje pociechy na obiad o podobnej porze. Nawet wypowiadają identyczne słowa. Niestety symbolika i znaczenie tej sceny uciekają widzowi niezaznajomionemu z książką.
Także filmowe zakończenie woła o pomstę do nieba. Zostało mocno zmienione, przez co wydźwięk okazuje się zupełnie inny. Abstrahując od tego, że Disney zrobił z Alexa tchórza, który pozostawia własne dzieci na pastwę losu. W książce chodziło o coś zupełnie innego.
Film czy książka?
Wizualnie produkcja Pułapka czasu okazuje się piękna – baśniowa, z żywymi kolorami, bohaterki grane przez Oprah Winfrey, Reese Witherspoon i Mindy Kaling wyglądają po prostu bajecznie, te ich stroje, charakteryzacja. Skojarzenie z trzema wróżkami ze Śpiącej Królewny jak najbardziej prawidłowe. Krajobrazy zapierają dech w piersiach, każda odwiedzana przez bohaterów planeta różni się od pozostałych. Jeżeli więc chodzi o warstwę graficzną, kostiumy, charakteryzację i efekty specjalne pracownicy Disneya kolejny raz udowodnili, że tworzenie wizualnej magii nie jest im obce.
Kolejną zaletą, drugą, ale niestety także ostatnią, okazuje się gra aktorska. Nazwiska w obsadzie mówią same za siebie: Kaling, Witherspoon, Peña, Galifianakis czy Pine. I nawet Oprah wykrzesła coś z siebie i zagrała może nie znakomicie, ale dobrze.
Co zatem jest lepsze – książka czy film? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, gdyż jedno i drugie ma swoje wady i zalety. Jedno jest pewne, jeśli chcecie obejrzeć ekranizację, najpierw powinniście zaznajomić się z powieścią. Dzięki temu więcej zrozumiecie, nic nie umknie waszej uwadze, film niestety spłycił wiele rzeczy (jak wątek inności, ale także całą relację pomiędzy nauką a fantastyką).
Grafika główna ©Walt Disney Studios Motion Pictures