Drugi sezon Opowieści Podręcznej za nami. Co o nim sądzą nasze redaktorki, Ania Minge i Agata Włodarczyk? Zapraszamy do przeczytania dialogu dziewczyn.
Agata: Pierwszy sezon Opowieści Podręcznej skończył się tak jak powieść – dość niepokojącym cliffhangerem. Offred zostaje wyprowadzona z domu przez funkcjonariuszy Oka i wsadzona do ciężarówki.
Ania: I szczerze mówiąc, na tym mogłoby się skończyć. Moira odjeżdża w siną dal ukradzionym samochodem i koniec. Po raz pierwszy od dawna nie czułam potrzeby oglądania kolejnego sezonu. Cały serial jest tak mroczny i ciężki, że takie zakończenie byłoby jak najbardziej na miejscu.
Agata: Również nie jestem przekonana do tego, czy drugi sezon był konieczny – to otwarte zakończenie mówiło więcej niż cokolwiek scenarzyści mogliby dalej wymyśleć. A jednak, druga odsłona rozpoczyna się bardzo silnie oddziałującą i przerażającą sceną ukarania niepokornych Podręcznych – zapędzone na stadion jak bydło, z pętlami założonymi na szyjach, niewiedzące, co im zaraz zrobią. Zwróciłaś może uwagę na to, jak skonstruowano tę sekwencję? Przypominała pędzenie bydła na rzeź – korytarz, którym się przemieszczają, był zaciemniony, przypominał przez to skonstruowane z desek ogrodzenie, na twarzach miały jakieś dziwne maski, uniemożliwiające porozumiewanie się, oraz związane za plecami ręce. Ten drugi sezon opowiada dużo więcej obrazem oraz kostiumami niż samymi słowami. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie.
Ania: Tak, ale ten sezon działa właśnie w taki sposób, jak ta cała scena – jebs, jebs straszne obrazy, łomem po głowie, aluzjami po głowie. Za pierwszym razem to przynosiło efekt, ale po trzecim przestało wywoływać we mnie jakiekolwiek reakcje poza znudzeniem. Zauważ, jak ten sezon jest poukładany – dajmy June trochę nadziei, a potem dowalmy jej jeszcze bardziej, znowu trochę nadziei, a potem skopmy ją jeszcze mocniej. W pewnej chwili przestałam już jej nawet kibicować, bo to uczucie bycia wciąż od nowa oszukiwaną przez scenarzystów stało się dość męczące.
Agata: Do pewnego momentu moje odczucia pokrywały się z Twoimi – bo ile można? Kiedy pierwszy odcinek skończył się ucieczką, buntem, usunięciem z ucha obrączki, która to rzecz również potęgowała skojarzenie z patrzeniem na Podręczne jak na bydło, byłam zafascynowana, ale wciąż towarzyszyło mi to uczucie niepokoju i lęku wywołanego przez pierwszy sezon. Później? Długo nie rozumiałam, co tak naprawdę scenarzyści chcieli osiągnąć. Dopiero pod koniec zaczęło mi się to wszystko układać i mam teorię! Pierwsza odsłona Opowieści Podręcznej została opowiedziana z punktu widzenia opresyjnego systemu, włączając w to historię jego powstania. Wtedy się bałam, przyznaję, i oglądałam jeden odcinek na dwa/trzy tygodnie, ponieważ nie byłam w stanie więcej. W drugim, jak wspominałaś, tej emocji nie doświadczyłam, w pewnym momencie zastąpiła ją złość – na Freda, na Gilead, na tych durnych, trzymajacych się władzy facetów oraz uprzywilejowaną i nieświadomą tego faktu Serenę, która pomogła to wszystko zbudować. Wydaje mi się, że drugi sezon zmienia perspektywę na kobiety i wytwarzaną przez nie homospołeczność – zobacz, że w finałowym epizodzie Podręczne chodzą na spacery i rozmawiają ze sobą o rzeczach innych niż „mamy ładną pogodę” i nikt ich za to nie karci.
Ania: No właśnie. I choć bardzo chciałabym wierzyć w Twoją teorię, bo piękna jest i pięknie się klei,to gdzieś tam z tyłu głowy obawiam się, że pokładasz zbyt wielką ufność w twórców. Chwilami miałam wrażenie, że oni po prostu zapomnieli już, co stworzyli w pierwszym sezonie. To nie jest serial nadający się do binge-watchingu, tego się nie da przyjąć więcej niż jeden odcinek na raz i wydaje mi się, że w tym upatrywano trochę “ratunku”? Finał nie ma sensu. Tak po prostu i po ludzku. June cały sezon próbuje uciec, próbuje się wydostać. A na końcu robi to, co robi. I co? Teraz będzie Mrocznym Mścicielem? To się totalnie nie klei. Pierwszą połowę tego sezonu poświęcono na to, żeby dać jej nauczkę, że nie może podejmować decyzji za innych, że cały jej upór i protesty odbijają się na wszystkich Podręcznych. Drugą część natomiast przeznaczono na podkreślanie tego, jak bardzo kocha swoje dzieci. A finał jest, jaki jest. Gdyby to się wydarzyło w pierwszym sezonie, to brałabym bez pytania. Teraz nie za bardzo.
Agata: Oj, ja się trzymam mocno idei, że oni wiedzą, co robią, i że mają jakiś plan. Choć trudno to trochę bronić, widząc, że kilka zaproponowanych w sezonie pierwszym wydarzeń zostało porzuconych, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie. Gdzie bowiem wątek handlowania Podręcznymi z Meksykiem? Czemu porzucono go na rzecz pokazania Kanady, która najpierw chce nawiązać relacje dyplomatyczne z Gileadem, aby odejść od tego pomysłu dopiero po tym, jak do sieci trafiają zeskanowane listy uciskanych kobiet? Trochę nie chce mi się wierzyć, że zasiadający w kanadyjskim rządzie nie mieli świadomości tego, co się tam dzieje, w końcu zbyt wiele osób zginęło, zbyt wiele uciekło. Wiem jednak, do czego im ta cała wycieczka była potrzebna – aby pokazać Serenie, co zrobiła. Tak, wciąż wracam do tej postaci, ale to dlatego, że odnoszę wrażenie, iż to ona jest główną bohaterką drugiego sezonu (a przynajmniej jego większości). Albo, mając dość tego, co scenarzyści robią z June, ustawiłam inną osobę w centrum uwagi. Pani Waterford jest w ogóle postacią ciekawą, wykształconą, oczytaną, inteligentną kobietą, która zamiast szukać w nauce przyczyn niepłodności – i to w serialu zostaje jej wytknięte – pomogła stworzyć oparty o wypaczoną wizję judeochrześcijańskich wierzeń system, tym samym nakładając ograniczenia na samą siebie. Nie wolno jej czytać, musi poświęcać się nielubianym zajęciom i, przede wszystkim, nie może rządzić, a jest w tym wyraźnie lepsza od Freda. Tego samego zimnokrwistego oportunisty, którego zresztą sama stworzyła.
Ania: Te nieszczęsne listy. Czy June przypadkiem ich nie spaliła wcześniej w wannie? Poza tym… Umówmy się, to, co się dzieje z June w tym sezonie, woła o pomstę do nieba. Poważnie, byłam dużo bardziej zainteresowana Moirą i Lukiem, Eden i Nickiem, czy jak funkcjonują Kolonie. A dostałam tego może jeden odcinek z górką. I nie przeczę, że Moss gra tu rolę życia, ale na wszystkie świętości, Alexis! Dajcie mi jej więcej. Dajcie mi Serenę, która jest dużo bardziej jakaś niż główna bohaterka. Dajcie mi cokolwiek, co ciekawszego, niż oglądanie ciągłego upodlenia June. Chwilami czułam się, jakbym oglądała kobiecą wersję Zjawy – im więcej łez, śliny, krwi i gwałtu, tym lepiej?
Agata: Trochę mnie to nie dziwi, June znajduje się w dość określonym miejscu w tym całym społecznym systemie Gilead. Właściwie jedynym sposobem, aby cokolwiek innego niż upodlenie ją spotkało, byłaby ucieczka, którą, co ciekawe, kończy się filmowa adaptacja tej powieści Atwood, albo gdyby Fred zaczął być jej protektorem, a nie tylko wykorzystującym jej zależność skończonym draniem. W ogóle Finnes jest fantastyczny w tej roli, ale jednocześnie strasznie trudno pogodzić mi Freda z Szekspirem, co też wpływa na to, jak patrzę na ten sezon. Ale wracając do June, ona się tutaj stała katalizatorem wielu zmian, i tych lepszych, i tych gorszych. Serena, Eden, Nick, Rita – oni wszyscy zmieniają się przez Offred. Podręczne tak samo, chociaż bowiem ucierpiały przez jej upór, to je jakoś skonsolidowało jako grupę. A po zamachu na nowe Czerwone Centrum, te więzi się jeszcze umocniły. Tak myślę, ale tutaj mogę być ździebko za optymistyczna.
Ania: Finnes jest fantastycznie obrzydliwy. To taka postać, którą kocha się nienawidzić. A że ja nie mam problemu z przeskokiem od Szekspira do Freda, to z radością czuję obrzydzenie do tego ostatniego. Oczywiście, że nic za bardzo nie może się wydarzyć poza upodleniem June, ale chodzi mi bardziej o jakiś balans. Bo chyba właśnie z tym jest największy problem w tej serii. I o ile wcześniej nie męczył mnie brak równowagi (który zaburza też specyficzne, ciasne kadrowanie), tak teraz z każdym odcinkiem uwierało mnie to bardziej i bardziej. Tym większy był mój dyskomfort, im więcej lokacji dostawaliśmy – Kolonie, Kanada, domek Nicka. Moje wewnętrzne chcę wiedzieć więcej, skoro mi to pokazujecie wołało o więcej.
Agata: Ja jestem bardzo zawiedziona Koloniami i tym, jak niewiele wciąż o nich wiemy. Moje złaknione rewolucji serduszko miało nadzieję, że właśnie tam wybuchnie bunt, że stamtąd przyjdzie zmiana. To jednak, jak je zbudowano, również nie pozwoliło scenarzystom na wiele. Trochę szkoda, że nie dostaliśmy tutaj obrazka szczęśliwej, wolnej komuny – bo kogo obchodzi, co robią ci, którzy pracując na skażonych, radioaktywnych ziemiach, zanim umrą? A umrą przecież szybko? Długo zastanawiałam się też, do czego właściwie ten serial dąży: do scementowania Gilead i wykreowania dystopijnej wizji przyszłości, czy może do jego obalenia i pokazania, że zawsze jest jakaś nadzieja? Z jednej strony pragnęłabym, żeby nasi bohaterowie w końcu zaznali szczęścia, z drugiej, znając amerykańskie produkcje, może lepiej, aby skończyło się jak Rok 1984, zdławieniem wszelkiego buntu i przywróceniem opresyjnego ładu.
Ania: To jest właśnie coś, co mnie mocno dusi – brak zdecydowania, w którą stronę chcą iść. Choć może to moje subiektywne odczucie. W ogóle cały ten sezon jest dla mnie mocno problematyczny, jak zresztą widać. I chyba nie czekam na następny. Boję się po prostu, że coś, co robiło ogromne wrażenie, zacznie się rozmywać jak woda po owsiance.
Agata: Ja na pewno zobaczę kolejny, choćby po to, aby sprawdzić, czy miałam rację w swoich przewidywaniach. Finał drugiego sezonu na razie rozegrał się tak, jak podejrzewałam. Obejrzę go również dlatego, że on jest po prostu fantastycznie, plastycznie zrealizowany. Kostiumy, opracowanie zrytualizowanych scen – czy to karanie Podręcznych, czy pogrzeb – ale też kolorystyka, wnętrza, całe scenografie. Realizatorzy czerpią garściami z klasycznego malarstwa, widać też inspiracje Oscarem Wilde’em i estetyzmem (ale tu mnie mocno za słowo nie trzymajcie, mogę przesadzać). Zresztą zestawienie domu Waterfordów z nowoczesnymi budowlami… No, mogłabym jeszcze długo się zachwycać samą plastyką tej produkcji. Dla tego, jak ten serial został zrobiony, na pewno go obejrzę. Jeśli bardzo nie chcesz, to Ci później opowiem, co się w nim dzieje.
Ania: Nie przeczę, że nie jest piękny! Ale dla mnie jednak równie męczący. Nie mogę na przykład przetrawić wątku Ciotki Lydi, którą naprawdę lubiłam. Wiem, jak to brzmi, ale ona na swój pokręcony sposób dbała o podopieczne i była wobec nich lojalna. Poród June i ta cała akcja w odosobnieniu jest dla mnie kolejną niestrawną głupotą. I to są takie głupotki, przez które okrutnie źle mi się ten serial oglądało. Więc cóż, będę się musiała zdać chyba na Twoją relację.
Agata: A wam, drodzy Popbookownikowi czytelnicy, jak podobał się drugi sezon Opowieści Podręcznej? Jesteście równie skonfliktowani, zawiedzeni, a może wręcz przeciwnie?