„Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” – okiem fana

-

Nowa trylogia od początku budziła moje wątpliwości, jednak Przebudzenie Mocy nie było takie złe i myślałem, że da się stworzyć nowe Gwiezdne Wojny bez Lucasa. Zobaczyłem Ostatniego Jedi i  nadzieje zawarte w mej duszy umarły. A teraz dostałem Skywalkera. Odrodzenie. Dobrze, że ta trylogia się skończyła. Dzięki niej jeszcze mocniej pokochałem prequele. Tekst jest nasycony spoilerami, więc jeśli nie obejrzałeś filmu, nie polecam lektury!
Geneza Rey

J.J. Abrams, albo ktoś inny od scenariusza, myślał chyba, iż wpadł na genialny pomysł. Szkoda, że tylko myślał i nie powiedział tego na głos. Może ktoś by mu wytłumaczył, że Rey jako wnuczka Palpatine’a to najbardziej absurdalny, głupi i niedorzeczny pomysł. Już prędzej bym uwierzył, że Luke dał się ponieść słabości i spłodził córkę, o której nie miał pojęcia.

>> Polecamy: Zakończenie galaktycznej trylogii. „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” – recenzja filmu <<

Poza tym, czy ktoś pomyślał o tym, iż Imperator, wzorowanyna najgorszych zbrodniarzach w historii ludzkości, mógłby no… Wiecie, o co chodzi. I co, nagle dziecko się rodzi, ten wrzuca je do lochu razem z matką i czekaj aż będę cię potrzebował? Pewnie na zlecenie ktoś pisze już całą biografię przyszłej bohaterki, bo wszak dodatkowe pieniążki zawsze są mile widziane.

Najbardziej chyba rozbroił mnie fakt, że przez pół filmu co druga postać mówi do Rey, żeby ta nie wstydziła się tego, kim jest. A ona na końcu, gdy się dowiedziała o swojej przeszłości, zmienia nazwisko na … Skywalker. Dziękowałem, że seans się już skończył, bo nie zniósłbym dłużej widoku tej nudnej, źle napisanej i przewidywalnej postaci.

Nowości na ekranie są po to, aby nakręcić sprzedaż

Widać, że Myszka Miki ma zamiar wycisnąć ostatnie soki ze swojej trylogii, i to w sposób bezczelny do granic możliwości. Wszystkich zaintrygowali czerwoni szturmowcy. Skąd są, co potrafią i do czego zostali wyszkoleni. Co widzimy na ekranie? Tych samych liniowych żołnierzy, którzy nawet przez sekundę nie wyróżniają się czymkolwiek od swoich białych odpowiedników, i padają jak muchy. W oficjalnych przewodnikach czy na stronie internetowej są przedstawiani jako “elita”.

A Disney, jak chce, to potrafi. Szturmowcy Śmierci, których zobaczyliśmy w Łotrze 1, przez większość filmu stanowią osobistych ochroniarzy Dyrektora Krennica. Gdy dołączają do bitwy na Scariff, dobitnie pokazują, że nie są to zwykłe pachołki i stanowią prawdziwą elitę Imperium.

Po co stworzono żołnierzy Sithów? Naturalnie dla kasy. Można teraz produkować książki opiewające ich niezwykłe umiejętności, figurki czy dodać do gry Battlefront II. Ich obecność w filmie nie ma najmniejszego znaczenia.

Przebudzony dziadek

Powrót Palpatine’a był ciekawym konceptem i myślałem, że scenarzystów stać na coś więcej. I znów się pomyliłem. Zamiast trzymać potężnego Sitha w tajemnicy i stopniowo odkrywać całą intrygę, reżyser wolał zepsuć taki zamysł i w pierwszych minutach widzimy wszechpotężnego Sitha, który dodatkowo także wyjawia wszystkie plany.

A Snoke? Fani głowili się nad tym, kim może być tak potężny użytkownik Mocy. Szybko jednak zostali zgaszeni –  zwykły klon działający na zlecenie głównego złego. Ma jeszcze kilka tak w razie potrzeby zarządzania kolejnymi Najwyższymi Porządkami.

Sama osobowość Imperatora to jakaś jazda bez trzymanki. Facet przez całe życie był arogancki, patrzył tylko na siebie i nagle zachciało mu się dogadać z wnuczką?! I podzielić się władzą z Kylo Renem? Kulminacyjnym szczytem głupoty było konklawe Sithów. Ci przecież żyli zawsze dla siebie, a zasada dwóch nie powstała bez przyczyny. I nagle się jednoczą. W imię czego? Żeby ktoś zagarnął ich obiekt pożądania, czyli władzę? No dajcie spokój…

Ostateczny pojedynek to chyba idealny przykład złego antagonisty Disneya. Silniejszy od bohaterki, ale nagle ta dostaje wsparcie z… kosmosu.

Zasady zawarte w uniwersum? Wrzućmy je do kosza!

W poprzednim filmie mamy najładniejszą i zarazem najbardziej nielogiczną scenę w nowej trylogii, gdy Admirał Holdo, wchodząc w nadświetlną, niszczy najpotężniejszy okręt flagowy w Gwiezdnych Wojnach. J.J. Abrams stwierdził, że też zrobi taką głupotę, ale na mniejszą skalę. Widzimy uciekającego Sokoła Millenium, przeskakującego w ciągu kilku sekund kilkakrotnie w nadświetlną i bez problemu omija napotkane obiekty. Do tego cały czas gonią go Tie Fightery, które nie tylko w jakiś magiczny sposób nabyły taki napęd (bo nigdy nie montowano w nich tego typu silniki zgodnie z uniwersum), ale zawsze wiedzą, gdzie pojawi się ścigany przez nich statek. Skąd u licha, skoro Poe wprowadzał przypadkowe dane i liczył na szczęście?!

Pewnie wyjaśni mi to książka od Disneya, bo trzeba będzie łatać głupoty fabularne. Mało? Spokojnie, koncepcja Mocy również została spaprana po całości. Kylo sobie przeskakuje z ciemnej na jasną stronę Mocy. Nie ma tu już odwiecznej obawy przed złem i nienawiścią, to tylko kwestia pogadania z samym sobą. Dosłownie, bo Kylo rehabilituje się… gadając do siebie. Han Solo nie był wrażliwy na moc i nie mógł się pojawić przed nim jako Duch Mocy.

Parsknąłem śmiechem, jak Rey walnęła piorunami w transportowiec. Nie miało to żadnego sensu i nawet fakt, że jest wnuczką lorda Sithów tego nie zmienia. Wszak to była jedna z umiejętności, którą nabywa się dzięki treningowi oraz oddania się mrocznym siłom. No tak, zapomniałem. Przecież to złote dziecko.

Walka cepami

Na deser zostawiłem sobie sceny walk na miecze świetlne. W Ostatnim Jedi mieliśmy epicką i żenującą potyczkę w sali tronowej Snoke’a, gdzie żołnierzom znika broń z rąk, robiąc dzikie piruety, żeby nie atakować bohaterów za wcześnie, a Rey jednym kopniakiem odpycha trzech przeciwników na raz.

Czy wyciągnięto z tego lekcję? Odrobinkę. W prequelach mieliśmy dzikie skakanie, używanie Mocy i bardzo efektowne pojedynki, które wciąż zawierały logiczne aspekty posługiwania się mieczem świetlnym. W starej trylogii Lucas wzorował się na sztukach pojedynków wschodu z użyciem samurajskiej katany. Tutaj ostrze, które przecina wszystko, służy jako cep do okładania przeciwnika. Nie zobaczymy wypadów, pchnięć czy fajniejszych zamachów. Pojedynki Rey i Kylo Rena są nudne i pozbawione wszelkiej “epickości”. Wyglądają jak dwójka dzieci, które przepychają się na podwórku i kłócą się kto ma pójść po piłkę, która znalazła się poza boiskiem.

Dziękuję Mocy, że to koniec!

Cała nowa trylogia to bajka dla nieletnich. Nie zobaczyliśmy nigdy porażki głównej bohaterki (przykładLuke’a i jego pierwsze starcie z Vaderem), bo ta jest złotym dzieckiem. Umie pilotować statki (choć nigdy nie siedziała za sterami żadnego z nich), pokonała w pojedynku szkolonego przez lata użytkownika Mocy (argument, że wygrała, dlatego iż Kylo był postrzelony, budzi mój uśmiech politowania), no i oczywiście zawsze ratuje wszystkich! Z Luke’a zrobiono złego wujka, który się załamał, Lea ewidentnie jest przeciążona całą walką i brakowało jej sił, Han Solo znów wrócił do dawnej roboty. Biedne stare zgredy. Naprawdę kultowe postacie dało się rozpisać lepiej i zaryzykuję stwierdzenie, że Legendy przedstawiają dużo ciekawszy obraz ich historii.

Chyba najlepszym przykładem “bajkowości” jest fakt, że Ruch Oporu rusza małą grupką na całą hordę niszczycieli i w magiczny sposób pojawia się calutka flota innych statków. Wszak Najwyższy Porządek na bank nie zauważył tak wielkiego skupiska statków na radarach, które wesoło sobie leciały przez galaktykę, nucąc marsz imperialny. W trakcie ostatecznej bitwy głupota goni głupotę. Koniki patatające po śliskiej nawierzchni statku? Są. Głupota z JEDNYM przekaźnikiem danych? Obowiązkowo! Możliwość zniszczenia całego okrętu paroma ładunkami wybuchowymi? Panie widzu, wszakże jest to w scenariuszu!

Myszko Miki, ogarnij się

Nowa trylogia Disneya to całkiem zacne filmy kinowe, które swoim rozmachem czy jakością wykonania pokazują, jak bardzo rozwinęła się kinematografia. To dobrze zrealizowane widowisko filmowe, sprawiające przyjemność dla widza, choć czasem zdarzają mu się jakieś błędy.

Jednak wybaczcie, ale jako fan Gwiezdnych Wojen jestem nimi zdegustowany. Okej oryginalna trylogia czy prequele miały swoje wady, ale dały nam mnóstwo kultowych postaci! Nowa trylogia, nie licząc drobnych akcentów, nie wprowadza nic. Wiadomo, że to sf i nie można oczekiwać realizmu czy logiki, ale tutaj przekracza się dozwolone normy.

Mam nadzieję, że Disney postanowił powierzyć markę w bardziej odpowiednie ręce i skierować je na lepsze tory. Bo Mandalorianin i Łotr 1 udowadniają, że jeśli Myszka Miki chce, to potrafi zaserwować naprawdę świetne Gwiezdne Wojny. A nie trylogię, która ma nudne postacie, głupi scenariusz i kopiuje wszystko ze starszych filmów.

Mateusz Zelek
Mateusz Zelek
Gdyby urodził się 65 milionów lat temu, to na pewno byłby dinozaurem. Ogromny fan prehistorycznych gadów i wszystkiego, co z nimi związane. Dziennikarz specjalizujący się w grach wideo i wiążący z nimi swoją zawodową przyszłość. Nie pogardzi także dobrą lekturą.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu