Chyba na żaden serial Netflixa nie czekano jeszcze w Polsce tak bardzo, jak na adaptację prozy Sapkowskiego. W ostatnich miesiącach dyskusje wokół tego tytułu przybierały na intensywności – po to, by eksplodować przed samymi świętami Bożego Narodzenia i… podzielić naród. Po której stronie barykady stanęłam i czy dałabym grosza Wiedźminowi – o tym w dzisiejszej recenzji.
Na początek warto wyjaśnić pewną kwestię – moje doświadczenia z tym uniwersum były do tej pory niemalże zerowe. Kojarzę, rzecz jasna, Michała Żebrowskiego i Grażynę Wolszczak z filmu Marka Brodzkiego sprzed kilkunastu lat, wiem również, jak wygląda tytułowy bohater gry studia CD Projekt, ale nigdy nie zagłębiałam się w ten świat. Nie formułowałam więc oczekiwań dotyczących tego, kto ma mieć rude włosy, alabastrową skórę i stalową zbroję, gdzie powinny rozgrywać się plenery i w jakiej kolejności powinny przebiegać wydarzenia. Nie stawiałam też produkcji Netflixa wygórowanych wymagań, a jedynym moim pragnieniem było, aby serial bronił się sam w sobie i by znajomość książek czy gier nie okazała się niezbędna do tego, by zrozumieć, co też dzieje się na ekranie.
W teorii – nie zawiodłam się. Ale nie było to wykonanie idealne.
Nie zaczyna się najlepiej
Pierwszy sezon netflixowego Wiedźmina to zaledwie osiem odcinków, w które upchnięto maksymalnie dużo historii i kilkadziesiąt lat z życia głównych bohaterów. Wystarczył jednak kwadrans, by odstraszyć mnie od tego tytułu na kilka dni – sceny wizyty Geralta u czarodzieja Stregobora, wyglądają tak odpychająco – i wcale nie mam tu na myśli morza cycków – że szybko nabrałam przekonania, iż poskąpiono budżetu na realizację i postawiono na połączenie Teatru Telewizji z najgorszymi serialami Polsatu. Na dokładkę dorzucono perfidną ekspozycję, będącą zresztą bolączką omawianej adaptacji – tutaj większości faktów dowiemy się z przydługich monologów i nienaturalnych wymian zdań pomiędzy bohaterami, jak gdyby twórcom nie przyszło do głowy, że pewnych kwestii możemy się domyślić z czynów, a niekoniecznie z potoków słów.
>> Polecamy: Top 5 książek o łowcach <<
Te kiepskie początki jednak dość szybko odchodzą w niepamięć. Z każdym kolejnym odcinkiem Wiedźmin wypada coraz lepiej – zwłaszcza w warstwie realizacyjnej, bo nadmiernej ekspozycji nie unikniemy aż do samego końca – na tyle, że ostatecznie chciałoby się drugi sezon pochłonąć natychmiast.
Na to jednak poczekamy jeszcze minimum rok. Albo dłużej.
Dlaczego warto zobaczyć Wiedźmina od Netflixa?
Obsada serialu wzbudzała niemałe kontrowersje jeszcze zanim w ogóle wypuszczono pierwsze zdjęcia i zwiastuny. Tymczasem w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że to jedna z najmocniejszych stron tej produkcji. Henry Cavill wykreował niesamowicie charakterystycznego i zapamiętywalnego wiedźmina – jedno jego mruknięcie albo spojrzenie potrafi powiedzieć więcej niż jakikolwiek głęboki monolog. Geralt z Rivii w jego wydaniu to absolutnie świetnie zagrana postać, która błyskawicznie stała się ulubionym bohaterem najpopularniejszych w ostatnich dniach memów na świecie.
Anya Chalotra jako Yennefer budziła prawdopodobnie jedne z największych wątpliwości obsadowych, ale ze swoją potężną rolą poradziła sobie bardzo dobrze. Na ekranie wypada nie tylko autentycznie, ale też potrafi wywołać w widzu całe morze emocji i ostatecznie okazuje się jedną z najciekawszych bohaterek Wiedźmina. Równie dobrze ogląda się poczynania MyAnny Buring jako Tissai oraz Frei Allan wcielającej się w postać Ciri. Dla odmiany zupełnie bezbarwna okazuje się wykreowana przez Annę Shaffer Triss, która – wydaje mi się – powinna mieć trochę większe znaczenie dla całej opowieści, a tymczasem błyskawicznie tonie w morzu przelewających się w tej historii figur.
Prawdopodobnie najbardziej niezapomnianą kreację Wiedźmina stworzył jednak Joey Batey jako Jaskier – bard towarzyszący tytułowemu bohaterowi w wielkiej przeprawie i ubarwiający opowieść swoim śpiewem i dowcipem. Każdą scenę z jego udziałem – a zwłaszcza te, w których znakomicie zgrywa się z Geraltem – chciałoby się odtworzyć jeszcze kilka razy, ponieważ doskonale równoważą one ciężar historii. Przypomina to nieco humor rodem z Deadpoola, ale raczej nie powinno to być dla nikogo zniechęcające. Ba, choćby dla tych przepychanek słownych i rodzącej się na ekranie niezwykłej relacji warto obejrzeć produkcję Netflixa.
Inną mocną stroną nowego Wiedźmina jest także choreografia walk, które ogląda się z ogromnym zainteresowaniem, doskonałe spięcie wszystkich wątków w jedną spójną całość, a także dość dobre poradzenie sobie z ciągłymi przeskokami w czasie, zaznaczonymi tutaj całkiem wyraźnie, ale też nie tak nachalnie, by widz poczuł się jak idiota.
Z przeskokami w czasie wiążą się jednak też największe problemy serialu…
Co przeszkadza w Wiedźminie?
Konieczność prowadzenia opowieści na kilku płaszczyznach czasowych, w dodatku przez zaledwie osiem odcinków, przyniosła efekt w postaci kiepskiego scenariusza. To z kolei doprowadziło do wspomnianej już nadmiernej ekspozycji – żeby zorientować się w wydarzeniach, których nie byliśmy świadkami, musimy wysłuchać kolejnej nienaturalnej wymiany zdań albo sztucznego monologu. Autentycznie, momentami można odnieść wrażenie, że bohaterowie za chwilę udadzą się na stronę i niemalże prosto w kamerę, niczym w Modzie na sukces, wyłożą nam swoje wywody.
To łatanie dziur to jeden problem, natomiast drugim jest niedopracowanie poszczególnych wątków. I nie chodzi tu o niedopowiedzenia, z którymi widz spokojnie by sobie poradził, ale o bardzo szczątkowe potraktowanie większości historii. Szczególnie uwydatnia się to na poziomie budowania relacji pomiędzy bohaterami – właściwie nie wiadomo skąd, jak i dlaczego, ale ścieżki niemal każdego z nich splatają się ze sobą. I nawet nie do końca można się tu czegokolwiek domyślić czy coś sobie dopowiedzieć – bo materiału bazowego, chociażby w postaci głębszego przedstawienia uczestników wydarzeń, otrzymujemy naprawdę niewiele.
Osiem odcinków, jak na tyle opowieści do poprowadzenia, to zdecydowanie za mało. Bo z jednej strony dynamika serialu jest całkiem w porządku – nie ma przestojów, nieustannie coś się dzieje – ale z drugiej – chciałoby się czasem podrążyć, dowiedzieć więcej, uzyskać odpowiedź na rodzące się w głowie pytanie, tymczasem po minucie lądujemy kilkadziesiąt lat do przodu, a wątek zostaje z hukiem zamknięty.
Marzę o tym, aby kolejny sezon Wiedźmina został pod tym względem bardziej dopieszczony.
Jak wypada wersja polska?
Choć generalnie jestem zwolenniczką oglądania seriali wyłącznie w oryginalnej wersji językowej, postanowiłam sprawdzić również polski dubbing. Nie dałam rady wytrwać przy nim długo – to po prostu kwestia przyzwyczajeń i indywidualnych preferencji – ale uważam, że wypada całkiem przyzwoicie. A to, że wszyscy wokół nucą ostatnio Grosza daj, Wiedźminowi, oznacza, że naprawdę przypadł widzom do gustu. Warto to sprawdzić.